One man show na dzień dobry

Spektakl „Sex, prochy i rock & roll” Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi zainaugurował jubileuszową edycję Kontrapunktu. Zastanawia co skłoniło organizatorów do dokonania tego wyboru. Tym bardziej, że inauguracja wyjątkowa, bo pięćdziesiąta. Decyzja dziwi tym bardziej, że po zeszłorocznej „Carycy Katarzynie” Wiktora Rubina poprzeczka została podniesiona wysoko. 
 
Spektakl wzbudzał kontrowersje i dyskusje od momentu powstania w latach 90. Zastrzeżenia budził zarówno sam tekst, jak i forma, która mimo iż była czymś nowym, od razu znalazła także swoich zwolenników. Utrzymana w konwencji kabaretowej czy wręcz stand-up’owej gawęda prowadzi widza przez bardzo osobiste i subiektywne doświadczenia poszczególnych bohaterów. Począwszy od kloszardów, którzy stracili wszystko, przez bogaczy, ludzi sukcesu, młodych buntowników i podrywaczy, spektakl prezentuje przed widzem różnorodne i skrajne modele postaw i bohaterów społecznych. Trudno osądzić sam tekst, który z pozoru może wydawać się banalny i płytki, w rzeczywistości jednak dotyka problemów o zasięgu globalnym i przede wszystkim uniwersalnych. „Przecież wszyscy jesteśmy istotami ludzkimi” – mówi jedna z postaci. Patrząc na bohaterów aż wstyd przyznać jak często o tym się zapomina. Choć postaci są tak skrajne, jest jedna rzecz, która je łączy. Każdy jest więźniem swoich uzależnień i manii. To nie tylko tytułowe seks, narkotyki czy ostra muzyka, ale także pieniądze, ulica i poczucie władzy – spektakl porusza wszystkie choroby współczesności, z którymi boryka się rozwinięte społeczeństwo.
 
Kontrowersyjny niegdyś tekst Erica Bogosiana bez wątpienia traktuje o sprawach ważnych, ale sama forma niestety już nikogo nie wyrywa z krzeseł. Grany od osiemnastu lat monodram wywołuje na sali tylko pobłażliwy uśmiech i westchnienia zmęczonych odbiorców. Środki, które kiedyś były nowatorskie, w dzisiejszym teatrze straciły swoją moc i nie robią wrażenia na wymagającym widzu. Być może jest to wina przemiany obyczajowej, przemijającego czasu, który nikogo nie oszczędza, a być może obu tych rzeczy. Nawet aktualizowanie treści, poprzez wplatanie odniesień do współczesnych programów rozrywkowych, na niewiele się zdało. Odczuwa się boleśnie, że spektakl jest za długi, monotonny i męczący. W momencie, kiedy widownia przelicza nieużyte  rekwizyty na czas, który został do końca monodramu – należy zastanowić się dlaczego tak jest i czy nie warto odrobinę ożywić albo skrócić monologi? Sama gra aktorska jest miejscami nie do zniesienia. Tekst wyrzucany jak z karabinu przez energicznego, prawie zagrywającego się na śmierć Bronisława Wrocławskiego, jest bardzo często niemożliwy do zrozumienia, a przy tym grany w sposób przerysowany. Chociaż charaktery bohaterów są różne, razi ubogość środków aktorskich. Gdyby zawiązać widzom oczy, nie mieliby pojęcia, że następuje jakakolwiek zmiana postaci. Trudno wytrzymać zarówno kabotyństwo, jak też płytkie żarty rzucane w stronę widowni. 
 
Mimo, że gra aktorska nie należy do najlepszych, spektakl nie jest do końca słabą propozycją. Oszczędność scenograficzna i prostota rozwiązań scenicznych podnoszą walory spektaklu i rekompensują w jakimś stopniu inne niedoskonałości. Pusta scena, na której pojawia się jedynie aktor i wieszak z odłożonymi „na później” rolami, nasuwają skojarzenie koncertu, do którego wysłuchania zaprasza się widza. Do tego też nawołuje sama nazwa. Grane niczym kawałek po kawałku postacie następują po sobie w zawrotnym tempie. Poszczególne postaci są jak warstwy piramidy społecznej, która rozbierana jest ze swoich elementów. Zbierane wszystkie razem przez kloszarda, opuszczają scenę, wraz ze swoim bagażem doświadczeń. 
 
Próbując odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego akurat ten spektakl znalazł się na otwarciu jubileuszowego 50. Kontrapunktu  - można rzec, że „Sex, prochy i rock & roll” są nawiązaniem do tak pięknej rocznicy poprzez wybór tego, co przed laty było w teatrze kontrapunktem. Czy jednak takie odwołanie jest udane? Nie mnie to oceniać.

 

Foto: 
materiały nadesłane

Zobacz również