Bilet na Jamajkę w jedną stronę

Czemu? Ponieważ dzięki kolejnej odsłonie Szczecin Music Fest trudno pozbyć się myśli w rytmie mento.

Proces zamieniania Dużego Dziedzińca Zamku Książąt Pomorskich w jamajską plażę rozpoczął wieczorem 3 czerwca polski zespół Illegal Boys złożony z członków takich grup jak Dubska, Malarze i Żołnierze, czy Jak Wolność to Wolność. Aż sześcioosobowy skład wprowadził energię, dzięki której w rytm takich utworów jak „My Woman Is Gone” czy  „I Walk the Line” w reggowej odsłonie, publiczność zaczęła wstawać z miejsc i tanecznym krokiem zmierzać w kierunku sceny.

 

Po około pół godziny falujący tłum stanął, aby całkowicie zaangażować się w oklaski - pożegnaliśmy support, a na scenę wkroczyli długo wyczekiwani weterani jamajskiej sceny muzycznej i jednocześnie najlepsi reprezentanci mento na świecie – The Jolly Boys.

 

O ile członków Illegal Boys jeszcze umownie można nazwać „chłopcami”, to nie jestem pewna, czy do wspomnianej kategorii zaliczają się chociażby wnuki gwiazd wieczoru. Jak na legendy przystało mają już za sobą kilka zim, ale widać natychmiast, że nie tych srogich, lecz niezauważalnych, jamajskich, bo wyposażeni w gitarę, banjo, rumba box, marakasy i sztuczne szczęki żwawo poprowadzili koncert.

 

Publiczność miała okazję usłyszeć utwory z  bogatego dorobku grupy (zespół istnieje prawie nieprzerwanie od 1955r., więc dyskografia jest dość rozbudowana) i covery piosenek takich twórców jak Amy Winehouse czy Johnny Cash zaaranżowane na nowo w stylistyce mento (z płyty „Great Expectations”), dzięki którym panowie przypomnieli się rynkowi muzycznemu w 2010 roku.

 

Ze sceny popłynęły dźwięki m.in. „Solas Market ”, „Mama don’t  want no rice, no peas, no coconut oil”, czy „Big Bamboo” (na wyraźne życzenie publiczności), motywujące raczej do spokojnego kołysania niż żwawych podrygów, ale wiodący wokalista The Jolly Boys – Albert Minott nie pozwolił wpaść publiczności w błogą senność. Jak sam powiedział uwielbia być frontmanem i muszę przyznać, że nawet bez wspomnianej autocharakterystyki nietrudno się tego domyśleć. Nie widziałam jeszcze tak charyzmatycznego 76 latka. Każdy utwór był poprzedzony pogawędką zawierającą obowiązkowe powiedzenie „yesss” w roli przecinka (powtarzane przez widownię z nieskrywaną przyjemnością) i „Are You there?  Because I’m here.” z nieodłącznym, charakterystycznym śmiechem. Ostatecznie zdobył publiczność tańcem zaprezentowanym pod koniec koncertu i niepoliczalną ilością deklaracji szczerej miłości.

 

The Jolly Boys nie zaprezentowali publiczności wyreżyserowanego show, czy imponujących umiejętności techicznych. Dzielili się radością z tworzenia muzyki, która nie mogła nie udzielić się przybyłym. Koncert był też okazją do zobaczenie i usłyszenia jak Derrick „Johnny” Henry gra na marimbuli (zwyczajowo nazywanej rumba box) – instrumencie charakterystycznym dla wszystkich stylów muzyki jamajskiej, ale najczęściej zastępowanej obecnie przez kontrabas i gitarę basową. Wymieniam to jako pewną ciekawostkę, bo podsłuchałam przypadkiem kilka różnych teorii dotyczących sposobu gry na marimbuli wysnuwanych przez osoby nie widzące jej z wystarczającej odległości. Skorzystam z okazji i sprostuję – w jej budowie nie ma strun. Sprawdziłam, bo też naszły mnie wątpliwości.

 

Panowie zakończyli udany występ coverem piosenki „Rehab”, po czym zachęceni energicznymi oklaskami powrócili jeszcze na chwilę aby zagrać bisowy „Ring of Fire”. Po tym utworze odprowadzani przez wesołe okrzyki i brawa, jednak zniknęli ze sceny na zasłużony odpoczynek. Następnego dnia grali przecież koncert w warszawskiej Stodole, a po dwudniowej przerwie już musieli dotrzeć do Francji. Jak widać po zaplanowanej trasie koncertowej, nie mają zamiaru przechodzić na emeryturę. I dobrze, bo wydaje mi się, że Zamek Książąt Pomorskich mógł być tego wieczoru najpogodniejszym miejscem w Szczecinie.

 

Foto: 
m. organizatora

Zobacz również