Mikromusic, Makro-przeżycia


Wszyscy „mieli to w dupie”. Co więcej, wcale się z tym nie kryli, a wręcz głośno to manifestowali. Byli w tym zgodni zarówno artyści, jak i publiczność zebrana we Free Blues Clubie, więc każdemu to jednakowo pasowało. I nie było w tym, wbrew pozorom, nic niestosownego. Dziwnego też nie.

Przyjemności
Było ich podczas koncertu sporo. Do mniejszych zaliczę krzesło, które wspierało mnie podczas koncertu, a które budziło niemałą zazdrość we wszystkich stojących nieopodal (ci będący nieco dalej patrzyli z zazdrością także na inne krzesła). Stojący zatem tę przyjemność mogą wykreślić, na co myślę mogliby się potencjalnie zgodzić, gdyż lista przyjemności się dopiero otwiera. Niewątpliwie większą przyjemnością niż krzesło okazał się już na przykład support – zespół PodKultura. Lekko speszeni, a może nawet ciut bardziej niż lekko, zaproponowali pierwsze żywe dźwięki tego wieczora. Z każdym utworem przyjemność rosła, nieśmiałość występujących malała i koncert nabierał barw. Zaszczyceni, entuzjastyczni, młodzi i zdolni wprowadzili publiczność do przedsionka muzycznej uczty. Intro do występu Mikromusic było na pewno udane.


Szczęki
Wygodna pozycja, dobry widok, dobry support – czułam się przygotowana na to, co miało się zacząć. Nie powinno mnie zatem nic zaskoczyć, a i tak zaskoczyło. Przyjemność, jaka rosła podczas koncertu, osiągała niespokojnie poziom wyższy, niż mogłam przypuszczać. Wcześniejsze przygotowania nie sprawiły, że dozowanie przyjemności było równomierne, bo gdy Mikromusic zaczęło grać, do mózgu uderzyło mi  tyle niebezpiecznie przyjemnych impulsów, że zapomniałam o wszystkim. O krześle szczególnie. Zawieszałam się, odwieszałam, kołysałam, przeżywałam, a w przerwach między tym wszystkim zbierałam z podłogi szczękę (tylko swoją, resztę leżących pozostawiałam woli ich właścicieli). Zbieranie szczęki na skutek kilku wybitnych solówek pianisty miało dość gęstą częstotliwość, ale nie narzekam – na to właśnie po cichu liczyłam.


W dupie to mam
Ta fraza chyba z największą lekkością weszła na usta publiczności, której w tym miejscu należą się gromkie brawa za zaangażowanie. Być może ośmielił ją fakt, że w refrenie piosenki więcej słów się nie pojawia, więc łatwo zapamiętać, ale bardziej jednak stawiałabym na silne poczucie prawdy zawarte w tej krótkiej frazie. To ono wyzwoliło w publiczności wokalnych zapaleńców. Tak czy siak tłum wypełniający klub nawet nieźle brzmiał swoim zbiorowym głosem na tle tego najważniejszego, płynącego ze sceny. Może gdyby wokalistka nie miała tak przyjemnej i wdzięcznej barwy głosu słowa te brzmiałyby nieco groźniej, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w jej wykonaniu każdy wulgaryzm brzmiałby równie słodko i ujmująco jak „W dupie to mam”.


To nie był dobry koncert
Profesjonalizm, lata pracy, lata przemyśleń, doświadczeń, wspólnie spędzone godziny w trasie, podczas prób, przerw, nagrań – to wszystko (a pewnie i tak połowy nie wymieniłam) sprawiło, że koncert po prostu nie mógł być zły. Mógł być dobry, albo świetny. A jaki był?  Mam problem ze znalezieniem odpowiedniego słowa – cudowny, wybitny? Chyba coś pomiędzy, albo obok tego. Bo dobry nie był z pewnością. No cóż, zdarza się.


Zapraszamy także do obejrzenia galerii zdjęć z koncertu.

Foto: 
Katarzyna Gudaczewska

Zobacz również