Peter J. Birch i MA – wydarzyło się w Teatrze Kana

Był taki film „Co się wydarzyło w Madison County”, piątkowy wieczór nazwałabym „Co się wydarzyło w Teatrze Kana”, a wydarzyło się wiele i wiele razy będę do tego wracała we wspomnieniach, bo nie da się zapomnieć kogoś takiego jak Peter J. Birch i nie da się zapomnieć zespołu MA.

Jeden
Występ solisty, poruszającego się w tradycyjnej muzyce amerykańskiej, rozpoczął się od „Inexcusable Blues”, który pochodzi z najnowszej płyty w dorobku młodego człowieka. Gitara akustyczna, harmonijka i odpowiedni wokal. Nic więcej nie potrzeba, by wejść w klimat country i bluesa. Piotr Jan Brzeziński pochodzący z Wołowa przenosi w tę atmosferę mięciutko, leciutko i subtelnie. Choć i bywały momenty mocnego szarpania za struny i ekspresyjnego śpiewu.
 
Na tle przedstawionych kompozycji najbardziej aranżacyjnie wyróżniały się z ostatniego albumu Yearn. Ewidentnie słychać było sporą różnorodność w zagraniach i barwie głosu. „Don’t Know What to Do About Myself” świetnie wpadał w ucho (tu publiczność miała okazję pochórkować z artystą). „Fate” nieco mroczniejszy, ale również miał chwytliwe tempo. Oprócz promocji nowszego materiału, pojawiały się akcenty z poprzednich wydań. Na przykład „In A Cup Of Tea”, czy „Too Far From The Train”. Pod koniec dane nam było usłyszeć kilka coverów w interpretacji Petera J. Bircha. Zagrane zostało „Calorado Girl” (Townes Van Zandt's), „Sacrifice” (Elton John) i „Stand Be Me” (Ben E. King), w którym to Piotr pokazał, że operowanie niskim głosem nie jest dla niego trudnością.
 
Wielu
Znowuż druga połowa wieczoru to zupełnie inna bajka, ale przyjemna i równie wciągająca, co poprzedni występ. Jeszcze nie popłynęły pierwsze dźwięki ze sceny, a sala teatralna wypełniona była po brzegi. Ilość zebranych osób pokazała, jak duże jest zainteresowanie zespołem MA, który oscyluje na granicy różnych gatunków muzycznych. Jest funk, rock, soul i jest electro. A wszystko osnute psychodeliczną otoczką w najlepszym wydaniu.
 
Ubrani na biało rozpoczęli swój spektakl przy wyłączonych reflektorach. Niewielki dreszcz po pierwszych taktach, soulowym wokalu ze strony Martyny i od razu zrobiło się cieplej na duszy. Bujałam się w tych dźwiękach na całego i nie odczuwałam gorszych momentów w graniu formacji. Wszystko miało sens i idealnie spajało się z wizją nieco szalonego rozpoczęcia weekendu. Usłyszałam kawałki mi nieznane, ale pobudzające do dalszego śledzenia poczynań MA, bo miały to coś. Pojawiły się też sztandarowe numery, które oficjalnie ukazały się w internecie, czyli „Trails”, „I Wanna Go Back” (zadedykowany Pani Eli Zapendowskiej), „Shake Ur Tree”, „World Is a Song” oraz „Psychedelic Shout” (najświeższe dzieło bandu). Na basie grał i śpiewał Matys, wokalem również wspomagał niesamowicie kiwający się perkusista Dominik. Kolejnego głosu użyczał gitarzysta Aleksander, który przerwy między utworami urozmaicał pogadankami o żółci do Świnoujścia, psychodelicznym słoniu, czy magicznych misiach. Przy bębnach i innych przeszkadzajkach swoje umiejętności prezentował Adam, zaś władzę nad instrumentami klawiszowymi sprawował Kuba (chwilowo grał także na gitarze).
 
Jakby nie patrzeć, zarówno Peter J. Birch jak i zespół MA zaserwowali nam świat amerykańkich gatunków, bo i country i funk są rodem z USA. Dobrze się tego słucha, a co za tym idzie, nie jest tak popularne w polskich kręgach muzycznych.
 
Chętnych do obejrzenia fotorelacji z wydarzenia zapraszamy tutaj.
Foto: 
Patryk Kowalski

Zobacz również