Komunikat o błędzie

Deprecated function: Function create_function() is deprecated w views_php_handler_field->pre_render() (linia 202 z /var/www/d7/sites/all/modules/views_php/plugins/views/views_php_handler_field.inc).

Z Tomkiem Licakiem i Radkiem Wośko o...

...zeszłorocznej wygranej na Jazzie nad Odrą, pracy nad "Entrails United" i życiu w rozjazdach rozmawialiśmy przed przybyciem do Szczecina kuriera z kartonami wypełnionymi krążkami kwartetu szczecinian. Kurier przyjechał i miał ze sobą płyty, które już wkrótce będzie można nabyć na koncertach i w dobrych sklepach muzycznych.

W zeszłym roku wygraliście 49. Edycję Jazzu nad Odrą. Ile dało Wam to zwycięstwo?

Radek Wośko: Myślę, że bardzo  dużo. Pamiętam, jak kilka lat temu dzwoniłem do pewnego klubu i pierwsze pytanie właściciela brzmiało „Jakie płyty, jakie koncerty?”.

Tomek Licak: Konkursy i „ściganie się” w muzyce to jest trudny temat. Myślę, że żaden muzyk tego nie lubi, jednak z drugiej strony oprócz poznawania środowiska, dają możliwość grania koncertów. Taki skład jak nasz, grający autorską muzykę, może tę muzykę prezentować ludziom. Kilka koncertów wynikło z propozycji od organizatorów, którzy dowiedzieli się, że graliśmy jesienią trasę. Tak było na przykład ze Szczecinem. Wygrana zaprocentowała. Oczywiście i ja i Radek mamy swoje sieci kontaktów ze względu na to, że nie jest to nasza pierwsza trasa. Dzisiaj jest tak, że w zespole (zwłaszcza jazzowym) musisz być sam sobie menadżerem.

RW: Chociażby z tego powodu, że masz świadomość, iż nikt nie zrobi tego lepiej od Ciebie.

TL: Nie możesz liczyć na to, że ktoś ot tak cię zaprosi, trzeba się trochę postarać. Efektem naszego starania była jesienna trasa, na której zdarzyło się, że zagraliśmy siedem koncertów dzień po dniu! Owszem, najeździliśmy się trochę, ale logistycznie daliśmy radę. Podróżowaliśmy między Złocieńcem, Szczecinem, Koszalinem, Zieloną Górą, Łodzią, Gorzowem i Poznaniem.

 

Niektórzy mogą nie wiedzieć, ale Wasz skład jest prawie cały rok w rozjazdach. Spotykacie się tylko na trasy, ewentualnie na pojedyncze próby i nagrania.

RW: Tak to działa. Przed jesienną trasą mieliśmy generalnie jedną próbę, na której zapoznaliśmy się ze nowym materiałem. Jesienią materiał szlifował się na koncertach. W sumie tak to funkcjonuje. Nie ma sensu siedzieć w salce i robić milion prób, bo jeden koncert przed publicznością jest wart dużo więcej. To specyfika tej muzyki. Wszyscy jesteśmy obeznani z tradycją i z tym, w jaki sposób się tę muzykę wykonuje. Rozumiemy się nawzajem i właściwie potrzeba tylko się spotkać, przeczytać materiał i jesteśmy gotowi. Stąd też tytuł naszej płyty – „Entrails United”.

 

Zjednoczone wnętrzności?

RW: Muzyka jazzowa jest światowym dziedzictwem, w którym szerokość geograficzna nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Każdy z nas mieszka w tej chwili w innej części świata i w kontekście tytułu, istotą wspólnego grania dla całej naszej czwórki jest bycie jednym muzycznym organizmem.

 

Jak wyglądała praca nad płytą?

TL: Dwa dni w RecPublice w Lubrzy, w studiu, które jest jednym z najlepszych miejsc w tej części Europy. Mają świetne instrumenty, ale przede wszystkim świetnych ludzi. Łukasz Olejarczyk, który był naszym realizatorem jest w tym znakomity. Zawsze dbał o to, by przy nagrywaniu istniał dobry klimat, by nie było żadnych napięć. Poza tym, warunki są tam rewelacyjne. Lubrza – senna wioska, w której nic się nie dzieje. Studio z zewnątrz wygląda, jak młyn, jednak kiedy wejdziesz do środka, to trafiasz do zupełnie innej bajki. Jest to studio, w którym nagrywają najlepsi muzycy i to nie tylko jazzowi. My termin nagrania rezerwowaliśmy pół roku wcześniej. Jesteśmy zadowoleni z materiału, bo energia, która towarzyszyła nam na koncertach, „poszła” z nami do studia. To jest najważniejsze, że napięcie nie spadło i nie weszliśmy tam z ulicy, tylko właściwie „wjechaliśmy” tam wprost z trasy.

RW: Udało się obudzić ducha, który jest znakiem szczególnym muzyki, którą gramy. Musi być między nami przepływ energii, musimy czuć, że to nas niesie. To właśnie wydarzyło się w Lubrzy. Jeśli nie we wszystkich, to w zdecydowanej większości utworów.

TL: Z nagrywaniem muzyki jazzowej jest tak, że bardzo ciężko wywołać spontaniczność. Każdy koncert jest inny, bo w dużej mierze jest to kwestia improwizacji. Zawsze zdarza się coś innego. Nie daliśmy się złapać w pułapkę grzecznego i zachowawczego grania w studiu. Nie myśleliśmy nad tym, jak ładnie wyprodukować album, tylko weszliśmy i zagraliśmy.

RW: Niebezpieczeństwem studia jest to, że czasami, kiedy wchodzisz z materiałem do studia, masz świadomość tego, że dana część jest nagrywana na tak zwaną setkę i to jest trochę paraliżujące. Masz ochotę zagrać takie rzeczy, żeby nic się nie daj Boże nie zepsuło.

TL: Po prostu zostać w swojej strefie komfortu wykonywania muzyki w zakresie własnego instrumentu. W naszym przypadku były momenty, że krew się polała.

RW: Fajnie, że byliśmy tam dwa dni. Czułem, że możliwości wykrzesania maksymalnych obrotów, które powinny być na naszej płycie, jeśli ma reprezentować nas, są ograniczone w ciągu jednego dnia. To, co udało się nam nagrać od rana do środka dnia było najlepsze. Pierwszego dnia wieczorem już szło nam słabiej. Zostawiliśmy jeden, czy dwa numery na następny dzień, kiedy wybrzmiały dużo lepiej.

TL: W trakcie koncertu masz dwie godziny koncentracji, a w studiu, jeśli nagrywasz przez dwa dni, to wychodzi dwa razy po dziesięć i naturalną rzeczą jest, że po pewnym czasie trochę opada napięcie. W sumie, dobry manewr wykonaliśmy z tymi dwoma dniami… Kiedyś uczestniczyłem w nagraniach jednodniowych, które są dość nieciekawą sytuacją. Spinasz się, żeby wszystko było dobrze i kiedy tylko zaczynasz to robić, jest źle. Nie zależy to od Twoich umiejętności, po prostu to się dzieje.

RW: Zrozumiałem, że pojęcie „efektywnego czasu w studiu” jest zupełnie niewłaściwe w kontekście muzyki, którą gramy. Liczy się końcowy efekt, a nie sam proces. Dlatego nie ma sensu stresować się, że cenne minuty upływają na dokończeniu śniadania, kiedy przez następne dwie godziny jesteśmy w stanie nagrać większość materiału tak, że nie mamy żadnych wątpliwości. Mi osobiście to nastawienie dało bardzo dużo.

TL: Drugiego dnia nie mieliśmy spiny, że trzeba wstać o ósmej rano, przebiec się dookoła jeziora i marsz do studia. Obudziliśmy się późno, potem dwie godziny mędziliśmy przy śniadaniu i dopiero potem poszliśmy nagrywać.

RW: Okazało się, że w półtorej godziny nagraliśmy cztery numery. Kiedy robi się taką płytę, jak nasza, trzeba zarezerwować sobie dużo czasu ze świadomością, że jego część się przemędzi i…

 

To przemędzenie podziała na korzyść.

TL: Poza tym zażyłość i bliskość w studiu to coś świetnego. Każdy muzyk jazzowy dba o własną przestrzeń, ale kiedy kończyła się trasa koncertowa, a w naszym przypadku studio był zwieńczeniem tej trasy, to mieliśmy wrażenie bycia ze sobą bliżej. Normalnie w ciągu roku nie dzwonimy do siebie i nie pytamy, co ostatnio posadziliśmy na działkach, tylko spotykamy się dwa razy w roku i ta zażyłość wtedy kwitnie.

RW: Psychologicznie mówiąc, jest to męski tryb przyjaźni.

 

Od momentu nagrania do wydania płyty minęły cztery miesiące.

TL: Tym razem nie chcieliśmy odpuścić. Kiedyś już było tak, że po intensywnym czasie (trasie, nagraniu) przyjeżdżasz do domu z płytą, kładziesz ją na półce i po pół roku znajdujesz ją i przypominasz sobie, że  miałeś ją wydać. Poszliśmy za ciosem, chociaż zależało nam, by to miało ręce i nogi. Przy produkcji tej płyty bardzo dużo się nauczyliśmy.

RW: Większość drugiego dnia w Lubrzy spędziliśmy na przesłuchaniu naszych nagrań i wybraniu najlepszych take’ów, żeby pod względem muzycznym płyta była gotowa już tam. Dwa tygodnie po nagraniu Tomek pojechał do studia i w jeden dzień z Łukaszem zmiksowali materiał. Nie byliśmy do końca przekonani, czy wydawać wszystkie utwory, ale w sumie odpadł tylko jeden. 

TL: Płytę zdecydowaliśmy się wydać w poznańskim wydawnictwie RecArt, które prowadzi Łukasz Kurzawski i dzięki jego pomocy dystrybucją „Entrails United” zajmie się Warner Music Poland. Ponadto udało się nam uzyskać kilka ważnych dla nas patronatów, między innymi Program 2 Polskiego Radia, Jazz Press, czy blog Polish Jazz, a honorowym patronem jest Ambasada Polski w Kopenhadze. Oficjalna premiera sklepowa jest zaplanowana na połowę maja, natomiast płytę będziemy promować już podczas nadchodzącej trasy koncertowej. Na koncertach wszyscy chętni będą mogli ją kupić.

Foto: 
Katarzyna Gudaczewska

Zobacz również