Udało mi się porozmawiać z Januszem Bałdygą przy okazji zbliżającego się XV Festiwalu Spoiwa Kultury. Nie mogliśmy więc pominąć tematu gość/inności, czy spektaklu "Armia", ale rozmowa zeszła również na niefestiwalowe tory i pojawił się w niej teatr przedstawiony językiem plakatu, plany Teatru Akademia Ruchu na przyszłość, i wiele innych.
Szczecin Główny: Na tegorocznych Spoiwach Kultury zobaczymy Teatr Akademia Ruchu w trzech odsłonach. Pani Jolanta Krukowska poprowadzi jeden z wykładów podczas seminarium, zaprezentujecie spektakl „Armia” i Teatr Strefa Ciszy pokaże „Autobus” powstały podczas RE//MIX-ów.
Janusz Bałdyga: Akurat „Autobus re//mix” jest autorskim projektem Tomasza Platy i jednego z zespołów, który zostały przez niego zaproszony. To jest poza nami. Bardziej „nasz” będzie film Akademii Ruchu i udział Joli Krukowskiej w Seminarium. Wykład dotyczący działań Akademii Ruchu w przestrzeni miejskiej nosi tytuł „Miasto. Pole Akcji.” Pod tym tytułem wydaliśmy również dwie książki, powstała wystawa, i tutaj chcieliśmy pokazać rzeczy, które bardzo odróżniają nas od innych grup działających w przestrzeni miejskiej. Chcielibyśmy skupić uwagę na działaniach niemających formy spektaklu, a raczej na tych interwencyjnych, anonimowych, którymi Akademia Ruchu w latach 70’ chciała opanować miasto. Wchodząc i natychmiast wychodząc z przestrzeni, które były przez nią kreowane samą obecnością, bez uzbrojenia, dekoracji, elektryczności, tylko prostym działaniem, gestem. Takie najprostsze działania właśnie jak potknięcia, formowanie kolejki wychodzącej ze sklepu mięsnego, akcje, zdefiniowały Akademię Ruchu i są dla niej bardzo ważne. Odniesiemy się również do późniejszych projektów, ale to właśnie akcje z lat 70’ stanowiły źródło. W wykładzie jest też uwzględniony „Autobus”- spektakl, który zaistniał w przestrzeni miejskiej, ale ma również swój odpowiednik w wersji scenicznej, no i podczas Festiwalu będzie można zobaczyć remix, który też dotyczy „Autobusu”. I to jest pierwsza część naszej obecności, a drugą stanowi „Armia”, która, jak wiele akcji Akademii Ruchu, jest otwartym projektem.
Pierwszy raz pokazaliście go w 1991 roku, a z założenia ma się odnosić do aktualnej sytuacji. Więc jak zmienił się od momentu powstania?
„Armia” powstała na początku lat 90’, ale jej struktura właściwie nie uległa zmianie. Tym co jest najbardziej istotne i niesie spektakl merytorycznie, jest ścieżka dźwiękowa, a z drugiej strony dostosowanie do przestrzeni, w której go robimy. Ścieżka dźwiękowa daje pewien klucz do złapania kodu spektaklu obserwatorom. Zawsze jest złożona z bardzo lapidarnych, bardzo spektakularnych haseł, opisów zdjęć z prasy codziennej. Czyli zbieramy ikonografię prasową z ostatnich kilku dni i wybieramy z nich najbardziej reprezentatywne zdjęcia, które staramy się opisać jednym zdaniem jednocześnie uniwersalizując każdy komunikat. Fotografie zawsze dotyczą konkretnej sytuacji, ale nas interesują elementy uniwersalne, które można w nich odnaleźć, typu przemoc, tłum… przykładowo związane z sytuacją na Ukrainie. Są bardzo sugestywne, ale nie mówimy o nich na poziomie rozumienia politycznego. Później oczywiście całość układa się w kontekst polityczny, bo „Armia” jest spektaklem politycznym i nie da się tego ominąć. Sam tytuł świadczy o tym, że odnosimy się do potencjalnej przemocy i obrony.
Jak odniósłby Pan wymowę „Armii” w stosunku do tegorocznego hasła Festiwalu, czyli gościnności?
Jak?
Gościnność, tylko ze zwróceniem uwagi na dwoistość znaczeniową tego słowa.
Ciężko powiedzieć, bo właśnie się o nim dowiedziałem (śmiech). Ale wie Pani, tytuły które są hybrydami słownymi, zawierają przeciwstawienia, zawsze są bardzo interesujące. Energia tworzy się między przeciwieństwami i zaczyna działać. Na pewno przekażę informację o tym haśle kolegom, gdy będziemy już przygotowywać spektakl. Sprawa inności i gościnności, obcego, jest bardzo aktualna. Teraz jesteśmy świeżo po pobycie na Słowacji, gdzie szukaliśmy kontekstu do innej akcji, w której również sfera merytoryczna odpowiada konkretnemu wykonaniu. Tam problemem przerastającym nasze wyobrażenia jest sytuacja Romów. My nie chcąc używać słowa „Rom”, aby nie wskazywać dosłownie, używaliśmy pojęcia „obcego”, a to już o krok od sformułowania „inny”. Problem w tej chwili szalenie istotny biorąc pod uwagę to, co dzieje się na Ukrainie, niedawno rozstrzygnięte tak a nie inaczej wybory europejskie… „Obcy” również tam jest na sztandarach. To jakby wytrych do zwycięstwa, dlatego że obcy jest zagrożeniem. Hasło jest nośne i aktualne, bo nie powinniśmy obawiać się innego, raczej powinniśmy być nim zainteresowani. My też jesteśmy „inni” obserwując z przeciwnej strony. Na pewno chcielibyśmy ustosunkować się do „gościnności” ze strony bardziej uniwersalnej, powiedzieć o otwieraniu i zamykaniu. Albo się otwieramy, albo zmykamy nie definiując tego kim jest „inny”. Niech każdy sam sobie to zdefiniuje. Można też spojrzeć na problem z perspektywy historii, która przecież brutalnie obeszła się z „innymi”: Żydami, Indianami, ewangelikami, chrześcijanami,… wszystko zależało tylko od historycznego kontekstu. Wybraliśmy na miejsce przedstawienia plac za Pomnikiem Wdzięczności dla Armii Radzieckiej, na którym ktoś napisał „KATYŃ”.
Ale czy to jeden z czynników decydujących o wyborze tego konkretnego miejsca?
Nie, to by było zbyt łatwe. Chcielibyśmy pominąć w komentarzu miejsce i zwrócić uwagę tylko na jego przestrzenny kontekst. Pojęcie kontekstu i komunikacji miejsca są dla nas najistotniejsze. Zawsze musimy rozpoznać wszystkie konteksty, ikonografię przestrzeni.
Robicie wiele spektakli plenerowych i podejrzewam, że w Warszawie nie macie problemu z wyborem odpowiedniego miejsca, ale jak dokonujecie selekcji w miastach, które odwiedzacie tylko przy okazji danego spektaklu?
Nigdy nie chodzi tylko o kontekst. On jest bezwzględnie ważny, ale najpierw wybieramy przestrzeń odpowiednią do realizacji spektaklu, a dopiero później staramy się rozpoznać ikonografię. Miejsce jest zawsze czymś naznaczone, ma znaki czytelne w zależności od stopnia naszego wtajemniczenia. Jedziemy na przykład do Drohobycza, więc wiemy, że tam tworzył Schulz i on jest jakby kluczem do tego miejsca. To punkt wyjścia dla naszych poszukiwań, ale stopniowo odkrywamy istnienie wielu innych kontekstów, nie aż tak oczywistych. O Schulzu wiedzą wszyscy, a najbardziej interesujące jest odczytanie znaków przez nas samych. Możemy usłyszeć słowo, zdanie, które okaże się kluczowe, albo nakieruje nas przechodzień zapytany o drogę i określający miejsca jedynie lokalnymi nazwami. Przykładowo w Preszowie używano pojęcia „troica”. Myśmy nie wiedzieli co to jest. Umawiają się na troicy, przystanek jest na troicy, to jest jakieś najważniejsze miejsce, a później okazało się, że w pobliżu znajduje się posąg Trójcy Świętej i stąd nazwa. Nie chodziło nam wtedy o sam pomnik, ale mogliśmy coś zrobić w tym miejscu, bo jest ono „przecięciem dróg”, wszystko się tam ogniskuje. Oczywiście nasz ogląd miast, których nie znamy, jest bardzo pobieżny. Zdajemy sobie z tego sprawę, ale zawsze chcemy się ustosunkować w sposób mniej oczywisty, inaczej niż mówi obyczaj turysty. Turysta jest wyposażony w pewne narzędzia do rozpoznania i obejrzenia miejsc najbardziej atrakcyjnych według pewnego klucza. Jakbyśmy chcieli zwiedzać np. Kraków omijając Wawel czy Kościół Mariacki, to okazałoby się, że jesteśmy w zupełnie innej przestrzeni, nieoznaczonej, i wtedy szukamy własnych ikon.
Jak Pan uważa, łatwiej zrobić spektakl plenerowy, czy operować wciąż tą samą przestrzenią jak teatry repertuarowe?
Nie wiem czy łatwiej, ale jest to na pewno inny sposób pracy. Obie przestrzenie mają swoją specyfikę. Rozpoznanie przestrzeni i znalezienie sobie miejsca w niej dotyczy zarówno sceny otwartej, jak i zamkniętej. Jasne, że w budynku teatralnym jest pewna umowność, pewien układ z widzem, który się na to godzi. Można powiedzieć, że tam aktorowi, czy w ogóle twórcy teatru, jest o wiele łatwiej. Nie podejmuje ryzyka tych wszystkich reakcji, które może wyzwolić otwarta sytuacja społeczna, jak agresja, obojętność, albo przekształcenie spektaklu przez osobę postronną, która się do niego włączyła z własnej inicjatywy. Takie rzeczy się zdarzają i są ciekawe z socjologicznego punktu widzenia, ale raczej nie leży to w kręgu naszych zainteresowań. Wojtek (Wojciech Krukowski przyp. red.) używał takiego pojęcia jak plakat. Plakaty właściwie już nie istnieją, bo zostały zdominowane przez te takie banery reklamowe…, ale kiedyś plakat istniał i miał swój język. Akademia Ruchu używa języka plakatowego. Ta operacja na znaku, czy komunikacie jest u nas bardzo lapidarna. Pamiętam jak w czasach mojej młodości pojawiły się plakaty antywojenne japońskiego plakacisty Shigeo Fukudy, bardzo proste. Na apli została nakreślona przez niego lufa armaty, z której wylatywał pocisk. Tylko, że ten pocisk był odwrócony o 180 stopni, skierowany do środka lufy. Stał się gestem antywojennym tylko przez jedną małą operację, przez ten mały gest. Czasem właśnie tylko odwrócenie, zmiana koloru, skali, może zafunkcjonować w przestrzeni ulicy, dlatego ten język powinien być prosty. Wojtek zawsze porównywał to do plakatu, bo czasem jest obserwowane tylko kątem oka, zobaczone przez osobę przejeżdżającą obok samochodem, czy tramwajem. Ktoś, kto zatrzymuje się na chwilę jest często z założenia sceptyczny dla czegoś, co – znowu - jest obce, inne. Działania nie mającego jeszcze okazji zdarzyć się w tym miejscu, a dodatkowo wykonywanego przez nieznaną mu osobę. To też potęguje niechęć lub obojętność, dlatego sprawa języka jest tutaj czymś ważnym. Przeciwieństwem jest spektakl sceniczny, bo tam mamy świadomość, że osoby, które przychodzą pokonały już pewną barierę umowy – kupiły bilet, albo zwyczajnie przyszły o określonej godzinie. Dlatego na ulicy akcja o charakterze gestu, gestu zwielokrotnionego, wydaje mi się bardzo dobrym rozwiązaniem. Nie narracja, która oczywiście może się pojawiać i wiele teatrów, grup robi takie akcje. Jednak my nie jesteśmy teatrem narracji, jesteśmy raczej teatrem gestu, znaku. Tak jak chciałoby się zanalizować znaki ulicy, znaki drogowe, szyldy, plakaty, czy nawet pomniki, chociaż teraz te pomniki… ale one również często pełniły funkcję informacyjną, a nawet, narracyjną.
We wszystkich materiałach dotyczących Akademii Ruchu jest mowa o dążeniu przez Was do bliskiego kontaktu z publicznością. Jak w jaki sposób to robicie i co chcecie osiągnąć?
Jeśli chodzi o interakcję z publicznością, to trzeba by było powiedzieć o działaniach innego typu, jak „Dom”, w których w sposób zdecydowany zwracamy się do obserwatora, człowieka, którego zastajemy. To nie jest wtedy kontakt z obserwatorem, a współtwórcą. Chodziło o zbliżenie, zmianę charakteru tej przestrzeni pomiędzy. Teraz ulica i kontakt z ludźmi bardzo się zmienił. Zmiana ustroju i stosunków społecznych bardzo otworzyła ludzi, wcześniej tak nie było. Wtedy wydawało nam się bardzo ważne aby uaktywnić i zdynamizować tę przestrzeń między ludźmi. Nie chodzi tylko o stosunek między aktorem i obserwatorem, również obserwatorem a obserwatorem. Dlatego ten zamknięty znak z jakim mamy do czynienia w spektaklach scenicznych nie powinien być przenoszony w nierozpoznaną, dynamiczną tkankę miejską. Ten znak powinien być otwarty. Mówię przede wszystkim o naszych wczesnych, anonimowych działaniach, które można opisać jednym słowem, jak np. „Potknięcia”. Właśnie zdjęcie z „Potknięć” Wojtek wybrał na ikonę Akademii Ruchu. On też przywiązywał większą wagę do tamtych działań anonimowych, trudnych do zidentyfikowania. To się działo, ale gdyby zapytać ludzi obserwujących zdarzenie co to było, do jakiego obszaru można by zakwalifikować to, czego byli świadkami… Sądzę, że nikt nie określiłby naszych akcji teatrem. Po prostu w jednym miejscu na prostej jak stół powierzchni co 30 sekund potyka się osoba. Ludzie podchodzili, patrzyli, nie znajdowali przeszkody uzasadniającej to potknięcie! Ale ono się powtarzało po czym niepostrzeżenie zanikało. Nie musieliśmy niczego chować, ani zwijać kabli.
Nie czuliście potrzeby, żeby to jakoś wytłumaczyć?
Nie. Chodziło o stworzenie takiej sytuacji, która zostaje zapamiętana, zapisana, która zmusza do niepokoju, refleksji.
Jeśli mogę, to chciałabym zadać pytanie o to jak widzicie działalność Teatru Akademia Ruchu po odejściu Pana Wojciecha Krukowskiego?
Myślę, że po prostu jest za wcześnie, aby o tym mówić, bo nie wiemy. Nie myśleliśmy na pewno o tym, żeby rozwiązać Akademię. Musi powstać pewnego rodzaju archiwum. Patrzymy też jakby na zapotrzebowanie. Jesteśmy zapraszani z wykładami, prezentacją prac, które powstały jeszcze z udziałem Wojtka, Instytut Teatralny prosi nas o jakieś materiały do archiwum, nowopowstałe Muzeum szczecińskie zainteresowane jest filmem. To znaczy, że istnieje potrzeba. Natomiast czy jesteśmy w stanie zrobić zupełnie nowy projekt, tego nie wiem. Jakbym miał odpowiedzieć tak czy nie, to na ten moment myślę, że nie. Musiałaby się dokonać jakaś totalna zmiana. Spektakle były tworzone przez cały zespół, ale jednak człowiekiem, który przychodził i zadawał pytanie był Wojtek. A to pytanie było kluczem. Odpowiedź jest łatwa. Jeśli nie natychmiast, to poszpera sobie Pani w internecie i odpowie później, ale zadać niebanalne pytanie jest trudno. To była istota, a pytania zadawał Wojtek. Państwo myślicie, że minęło już 5 miesięcy, już jakiś czas, a dla nas to bardzo niedawno. Czy da się otworzyć inną przestrzeń działań Teatru, tego nie wiem i chyba nikt z nas nie wie. Mamy doraźne zadania. Będzie prawdopodobnie wydawana książka o spektaklach scenicznych, archiwum, będziemy też modyfikować działania wcześniejsze jak „Armia”, ale co dalej nie wiem.