Nat Osborn Band. Kto to jest? Zadawałam sobie pytanie, widząc afisz poniedziałkowego koncertu w Rockerze. Polski zespół podszywający się pod anglojęzyczną nazwą, bo takich w ostatnim czasie sporo, czy może grupa z zagranicy?
Weszłam z ciekawości w dział - informacje profilu Nat Osborn Band. Miasta rodzinne: Brooklyn, New York. Idę - postanowiłam i poszłam. I to była jedna z najlepszych, najtrafniejszych decyzji, co do wyboru muzycznych, wieczornych wrażeń.
Po obejrzeniu kilku występów bandu na portalu YouTube, myślałam, że wielkiego zaskoczenia nie będzie na żywo. Poważny błąd (big mistake). Cudownie się ta energia rozchodziła po moim ciele, po innych ludziach też. Krzesełka były tu całkiem zbędne.
Tak całkiem serio, miałam ciary. Miałam ciary przy "Siren", który zaczyna się trochę marszowo, dzięki grze na keybordzie przez głównego wokalistę Nat'a Osborn'a. Pojedyncze brzdęknięcia gitary, potem jęczące świsty i z szybszego w wolniejsze zmiany tempa śpiewu oraz tembru głosu. Chaos i ład, ład i chaos. Co za utwór!
W "Fire in the Wind", który króluje pośród ich twórczości w internecie, to basista "miał swoje pięć minut". Szczupły, wysoki, przystojny Mike Parker zjednał sobie widownię nie tylko dobrą grą, ale też spontanicznym wybuchem śmiechu i już pod koniec koncertu niezłym gibaniem do serwowanej między innymi przez siebie muzyki.
Należy wspomnieć, że basista jak i fenomenalny gitarzysta (jego solówki - po prostu obłęd dla uszu) Dustin Carlson sprawdzali się również jako poboczne chórki. Nie można zapomnieć o perkusiscie na tyłach, polskim akcencie w całym przedsięwzięciu - Damianie Niewińskim.
W nastrój zadumy wprowadził mnie kawałek "Leave All This to Me", ale melancholijnych momentów było niewiele. Większość repertuaru to niezły energetyczny kop (np. "Too Late", "No Reason"). Co całkiem możliwe, bo po koncercie jeszcze spacerowałam po mieście do północy heh.
Martwiłam się na początku koncertu, że brak sekcji dętej może umniejszyć efekt słuchania Panów, bo w końcu Nat Osborn to mieszanka wybuchowa, różne style muzyczne, ale zachowująca swoje klasyczne składniki, które budują soul, funk, jazz, rock. Wątpliwości moje zostały rozwiane już po zagraniu pierwszego utworu.
Podsumuwując, a nie będę podsumowywać. Chcę dalej tego słuchać, więc słuchawki na łeb i PLAY - Nat Osborn Band!
P.S. Zapraszamy do fotorelacji z wydarzenia.
Foto:
Agnieszka Świderska