..."Old Transport Wonders' Rity Pax, jej ulubionych momentach na krążku, tekstowych olśnieniach po kilku(dziesięciu) przesłuchaniach, koncertowych przesiadkach i wielu innych kwestiach rozmawialiśmy tuż po premierze "Old Transport Wonders".
Szczecin Główny: Wczoraj ukazała się druga płyta Rity Pax. Co myślisz, kiedy budzisz się dzień po premierze?
Paulina Przybysz: W sobotę spałam u koleżanki, ponieważ mamy małe dzieci, które lubią się razem bawić. O 23:57 zorientowałam się, że za trzy minuty wychodzi moja płyta. Tuż po północy sprawdziłam, czy jest dostępna na iTunes i czy załadował się digital booklet. To były moje pierwsze odruchy. I tyle. Później tylko dałam znać na Facebooku, że możecie kupić sobie płytę. Tak świętowałam premierę.
Mówi się, że druga płyta jest testem dla artysty. Czuliście się testowani nagrywając ten materiał?
Już od jakiegoś czasu nie czuję testów. Moja osoba bierze udział w nagrywaniu wielu płyt, pewnie nie byłabym w stanie ich teraz policzyć. Można powiedzieć, że tych testów przy okazji jakichś premier było wiele. Czuję, że im starsza jestem, tym mniej mnie to stresuje, a tym bardziej jest to dla mnie naturalne. Można powiedzieć, że za każdym razem czuję, że kolejny raz się „wypróżniłam”.
Nagrywaliście „na setkę”?
Proces powstawania płyty był taki, że przyniosłam kilka piosenek, nawzajem je sobie wysyłaliśmy, a potem spotykaliśmy się na próbach. Pierwsze z nich mieliśmy jeszcze z Remkiem. Potem nastąpiły zmiany w składzie i pojawił się Jerzy. Ćwiczyliśmy z nim te numery. Przynoszę rzeczy, które gram na Rhodesie, linie wiolonczelowe czy loopy bębnowe. Potem trawimy to, jakby to było, kiedy użyjemy instrumentów, na których gramy na co dzień. W końcowej fazie dokładamy instrumenty z kosmosu.
W przypadku tego krążka instrumentami z kosmosu, a przynajmniej z innego kontynentu, były flety.
Puntero, Bansuri i jest też turecki instrument strunowy – Saz, piła, cymbały, fujarki, viola de gamba i inne.
Jesteście kolejnym składem, który w ciągu ostatnich kilku lat wykorzystuje z powodzeniem takie wynalazki.
Wiesz, ostatnio? Byli przecież Beatlesi.
Oczywiście, tylko mam na myśli polskie zespoły, którym zależy na bogatym brzmieniu. Pamiętam rozmowę Piotra Stelmacha z Sorry Boys na temat między innymi liry korbowej.
Sądzę, że doświadczamy też nurtu futurystyczno-elektronicznego. Sama w nim również tworzę, w Archeo z Sonar Soulem I innymi eletro tworami. Jest mi tam bardzo dobrze. Wszelkie nowe rzeczy, które się pokazują aż do organicznego techno Zamilskiej. Wszystko to czuję, natomiast myślę, że kiedy leżysz długo na słońcu, przychodzi chwila, kiedy musisz wejść do morza. Tym morzem jest powrót do drewnianej akustyki, do tego, żeby czuć wibracje pod palcem. Uczyłam się przez wiele lat gry na wiolonczeli. To są rzeczy, które wchodzą w krwioobieg i brakuje ci tego. Mówię Kasi, że potrzebujemy na koncertach brzmienia fortepianu albo pianina, bo mamy tego trochę na płytach i proszę ją, żeby nie grała tylko na Rhodesie. Dostaję w odpowiedzi, że ona musi czuć młoteczki pod palcami i kiedy ich nie ma, to ją krew zalewa i nie może grać na syntetyku. I ją i mnie to wkurza. Pamiętam nasz pierwszy premierowy koncert na placu zabaw. Przywieźliśmy na Pola Mokotowskie pianino, żeby Kasia miała więcej brzmień. Nie wiem jeszcze, jak rozwiążemy tę trudną kwestię, bo Kasia ma co prawda akustyczną Yamahę, ale ona ciągle jeździ z Rojkiem. Ciężka sprawa, nie wiem czy nasza głęboka alternatywa to wytrzyma. (ze śmiechem)
Podróżujecie sobie papierowym samolocikiem po różnych stylach. Po pierwszym przesłuchaniu byłem już pewny, że jedna z piosenek nadaje się do filmu o Bondzie.
O, która?
„Dead Bleeding Pride”.
To jest ciekawe, bo na płycie są dwa numery, których nie przyniosłam. Są dla mnie naprawdę wyjątkowe. Ten, o którym mówisz przyniósł Paweł i ma dla mnie powiew jeszcze z Nirvany. Ja zaczynam pisanie piosenki od „funta”, wokalu i jakiejś rytmizacji. Uwielbiam natomiast to, że chłopaki zaczynają je od konkretnych riffów, stanowiących o numerze. Nie umiem grać na gitarze, ma dla mnie za dużo strun. Zatrzymałam się na czterech w wiolonczeli.
Możesz zacząć grać na basie.
(krótki moment zastanowienia) Tak, mogę! Numery, których pisanie rozpoczyna się od riffów mają dla mnie inny „flow”. Drugim utworem nieprzyniesionym przeze mnie jest „Indeed” od Piotrka, basisty. Jednak przy braciach trudno mi stwierdzić, kim oni są. Nigdy nie wiem, na czym któryś z nich zagra. Teraz jest taka sytuacja, że riff napisał Piotrek, Paweł go nie umie i nie wiemy co zrobić: czy usiądą razem i jeden drugiego nauczy, czy na koncertach będą się zamieniać gitarami.
Może niech się zamieniają, będzie kolejny ciekawy moment w trakcie występów na żywo.
Mamy tych przesiadek całkiem sporo – a to ja biorę wiolonczelę, a to Kasia bierze Rhodesa, potem ja, ktoś inny bierze jakikolwiek inny wolny instrument. Dzieje się dużo rzeczy. To jest fajne i wymaga dużego skupienia. Nie ma czegoś takiego, jak w przypadku imprez elektronicznych, kiedy możesz wypić łyk malinówki i lecisz, tylko musisz się naprawdę bardzo skoncentrować. Najlepiej wypić kawkę łamaną na meliskę, żeby zachować spokój, ale też trzeźwość umysłu. Albo pić wodę I jeść surowiznę.
Nie wszyscy muszą wiedzieć, ale w Waszym zespole krzyżują się drogi muzyków z co najmniej kilku światów. To znaczy krzyżują się po raz wtóry, ponieważ znacie się jeszcze ze szkół.
Kasia znałą się z podstawówki jeszcze z Remkiem. My poznałyśmy się w liceum na Bednarskiej, gdzie miała siedzibę Warszawska Akademia Jazzu, tam też przychodził Jurek. Grałam wtedy na wiolonczeli i poznałam trochę środowisko, między innymi późniejszych członków Sistars. Bracia Zalewscy są z mojej podstawówki tak zwanej Małej Miodowej. Świat jest mały.
Jak te wszystkie muzyczne doświadczenia wpływają na brzmienie Rity Pax?
Wydaje mi się, że każdy z nas nie jest zamknięty gatunkowo. Każdy ma dużą otwartość w głowie, ale fajne jest, że mniej więcej wiemy, co chcemy usłyszeć. Mnie kontrolka zapala się najczęściej w kwestii kompozycyjnej, tekstowej i wokalnej, natomiast lubię pozostawiać inne pozostałym członkom. Przy miksach dużo roboty zrobili bracia, którzy razem z Jackiem Antosikiem mają ogromny wpływ na brzmienie i charakter płyty. Jacek stosował swoje triki związane z przesterem w tym czy innym miejscu, a oni pilnowali odpowiedniego brzemienia cymbałów, wykręcenia celtyckiej harfy żeby była taka jest. Nie mam do tego zastrzeżeń. Jeśli oni zdecydują, żeby tam czy tam użyć jakiegoś efektu, to to biorę. Nie miotam się z tym.
A mają jakikolwiek wpływ na teksty? Czy wyznajesz zasadę „to jest moje i nie ruszać”?
Chyba nigdy tego nie chcieli. Ostatnio zauważyłam, że Kasia siedząc na miksach wyłapała w jednym z utworów fragment tekstu. „A tam jest Bite my neck! Aaaaa!”. Oni to odkrywają po setnym przesłuchaniu, zresztą nie tylko oni. Prawie wszyscy tak mają, bo teksty są po angielsku. Potrafią często słuchać pół roku jakiejś płyty i nie wiedzieć o czym jest, po czym dochodzą do momentu, kiedy chcą się koncentrować tylko na nich.
Wstyd się przyznać, ale ja też tak mam. Najpierw słucham ogółu, tego jak jest coś zaśpiewane i zagrane, a potem przy drugim, trzecim przesłuchaniu skupiam się na tekstach.
To i tak dobrze – drugie, trzecie. W końcu to nie osiemdziesiąte czwarte! Szanuję to!
Wtedy też przeżywam olśnienia, jak Kasia w studiu.
Dlatego polecam kupować naszą płytę na iTunes, bo tylko tam można znaleźć teksty. Myślę nad umieszczeniem ich na stronie, ale to jeszcze chwila. Nie chcę, żeby Tekstowo.pl spisało jakieś kosmiczne wersy.
Chyba nie da się uciec od postawienia Cię obok Natalii, ale chciałbym zrobić to trochę z nieoczywistej strony. Kiedy rozmawialiśmy ostatnim razem, opowiadała o bólu gardła, który się u niej pojawia, gdy nie wyśpiewa niektórych emocji. Tobie też się to zdarza?
Istnieje pewna biologia totalna, łagodniej „psychosomatyka” naszych organizmów. Ona zawsze wyraża to co jest niewypowiedziane, to czego jest za dużo. Ostatnio po fali grypy nie mogę wyleczyć kataru. Kiedy masz dzieci, to wyleczenie się pośród gromadki małych ludzi jest prawie niemożliwe. Koleżanka powiedziała mi, że z punktu widzenia biologii totalnej mam wszystkiego po dziurki w nosie! I to prawda, dzieje się bardzo pięknych rzeczy w moim życiu, ale jest ich bardzo dużo i są wszystkie naraz. Kiedy chcę znaleźć chwilę dla siebie, najczęściej idę spać. Czasami mnie to przeraża. Natomiast z bólem gardła jest tak, że piosenki są świetnym narzędziem do wyśpiewania rzeczy, które się nie wydarzają, które bolą i które cieszą. Zauważam, że mój narzeczony, który słucha tych piosenek nie słucha tekstów. Gdyby słuchał, to podjąłby kilka cięższych dyskusji, a jeszcze tego nie zrobił. A może słucha i zostawia mi przestrzeń i pozwala mi, żebym robiła to w piosenkach, bo dzięki temu nie pójdę w długą osobiście.
„Ja piszę piosenkę, a Ty nie wiesz o czym jest”.
Wszyscy pytają, jak to się stało, że zapomniała o swoich piersiach, a ważniejsze jest pytanie, czy ten do kogo śpiewa to skumał.
Który ze „Starych cudów transportu” jest Twoim ulubionym?
Na dziś chyba „Indeed”. Jest najkrótszy i ma magiczną, zwartą formę. Kilka dni temu dałam Natalii płytę do ręki. Potem poszła na imprezę i wydaje mi się, że nie była całkiem trzeźwa, bo napisała mi „Ja płaczę, a teraz jeszcze to, a tym to już w ogóle mnie rozjebałaś!”. Pisząc ze sobą doszłyśmy do tego, że dla niej najlepszy jest „Devine High”, a dla mnie „Indeed”.
Więc kiedy usłyszymy „Indeed” w Szczecinie?
Jak tylko podasz mi kontakty do dobrych miejsc! (ze śmiechem) A tak na poważnie, myślę że na jesieni się pojawimy. Szczecin jest zawsze dla mnie szczególny. Musimy się tutaj doturlać.