...pluszowych narządach, które były jedynie przyczynkiem do rozmowy z ich pomysłodawczynią - Agnieszką Nieradką. Przy kawie rozmawialiśmy o nietypowych zamówieniach, planach na przyszłość, jej obrazie Szczecina i nie tylko.
Szczecin Główny: Siedzimy na wygodnych kanapach w Arterii i przyczynkiem do naszego spotkania jest Twoja nietypowa działalność gospodarcza. Na niektórych portalach już pojawiło się określenie, że „handlujesz organami”.
Agnieszka Nieradka: Ręcznie robione zabawki. Jest to zdecydowanie bardziej przyjazne określenie tego co robię. Zajmuję się specyficznym rękodziełem.
Rękodzieło zazwyczaj kojarzy się z garnuszkami, a Ty robisz wesołe i zmęczone ludzkie narządy.
Jestem po środku – handluję narządami, które są rękodziełem.
Skończyłaś dietetykę na PUMie, zatem dlaczego nie jakieś ciasta, makarony?
Miałam wcześniej roczny „romans” z analityką medyczną, na której miałam zajęcia w prosektorium. Poznawanie ludzkiego organizmu w taki sposób, jest naprawdę niesamowite. Zobaczenie prawdziwych organów było dla mnie niezwykłym doświadczeniem. Ta tajemnica cały czas kręci się wokół mnie. Nigdy nie chciałam zostać lekarzem, ale zawsze interesowałam się narządami. Kiedyś lekarz kojarzył się z oblanym krwią fartuchem, a teraz siedzimy w sterylnych pomieszczeniach, mamy środki niszczące wszelkie formy życia, a mówimy przecież o bardzo krótkim okresie.
Planujesz jakieś lekcje anatomii Pani Nieradki?
W styczniu będę miała warsztaty paramedyczne z dzieciakami. Będą się uczyć umiejscowienia narządów, także element anatomiczny występuje i takie lekcje anatomii Nieradki.
Nie dość, że pluszaki są bardzo miłe w dotyku (o czym czytelnicy przekonają się sami kupując jednego z nich na pluszektorium.pl), to mogą w ciekawy sposób uczyć dzieci świata.
To było jednym z moich założeń. Są przedszkola uczące przez zabawę i Pluszektorium przedstawia dzieciakom rzeczywistość w dość przyjaznym świetle.
Twoje maskotki są bardziej dla dzieci, czy dorosłych?
Chyba nie ma „bardziej”. Chociaż duża część wątrób trafia do dorosłych i nie wiedzieć czemu wszystkie są złe albo zmęczone. Miałam już też zamówienia dla chorych dzieci, na przykład żeby serce miało jeden określony szew. To był sposób na oswojenie dziecka z tym, co je spotkało.
Na tę chwilę masz dziesięć modeli maskotek, a docelowo ile chciałabyś mieć?
Na pewno kilkanaście. Główne – jak na przykład jelita, które wkrótce się pojawią – są jeszcze przede mną. Potem może jakaś gałka oczna. Słowem, wszystko zależy od fantazji. Chciałabym, żeby zestaw ewoluował. Słyszałam o zapotrzebowaniu na zęba z próchnicą, a studenci bardzo chcą dostać posiniaczoną wątrobę.
Przed wywiadem opowiadałaś, że Twoi znajomi wątpili w powodzenie całego przedsięwzięcia.
Wcale im się nie dziwię. Gdyby ktoś przyszedł do mnie i przedstawił mi to, co ja im przedstawiałam, to też poklepałabym ich po plecach. Cieszę się, że nie podcinali mi skrzydeł, tylko wspierali moją działalność i wspierali w tym, co robię. To dość specyficzna działalność. Nie chcę trafić do wszystkich dzieci i dorosłych. Odbiór jest fajny, więc bardzo się cieszę.
Liczyłaś już, ile narządów znalazło swoich nabywców?
Muszę to liczyć i jest to ilość, która bardzo mnie zaskoczyła jak na pół roku działalności. Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo nie o to chodzi, ale zapotrzebowanie waha się od jednej sztuki do nawet kilkudziesięciu przy jednorazowym zamówieniu. Mam nadzieję, że wszystko będzie się rozwijać w takim kierunku, jak dotychczas.
Czy miałaś i jeśli tak, to co było najdziwniejszym zamówieniem dla Ciebie?
Nie doszło do tego zamówienia, bo się nie zdecydowałam go zrealizować i było to pięć pluszowych wagin potrzebnych pani uczącej seksuologii na uniwersytecie." Nie doszło do tego zamówienia, bo się nie zdecydowałam na jego realizację i było to pięć pluszowych wagin potrzebnych na zajęcia uniwersyteckie.
Odejdźmy nieco od anatomii i skupmy się na Tobie. Nie jesteś rodowitą szczecinianką, nieprawdaż?
Jestem śląską dziewczyną.
Między Rudą Śląską, a Szczecinem jest kawałeczek.
To nie jest dystans na rower, przyznaję. Ale zostałam i cieszę się, że tu jestem. Bardzo mi się tu podoba i jeśli nie będę musiała, to chciałabym zostać w Szczecinie.
Czujesz się już Szczecinerką?
Jak to brzmi, „szczeciNERKĄ”! Od roku czuję to bardzo intensywnie. Mam już swoje miejsca, czuję się tu dobrze, spotykam znajomych. Szczecin już jest moim miastem. Wcześniej mi się wydawało, że jest, a teraz już wiem, już się nie domyślam.
A czy na to poczucie miało wpływ współdziałanie bloga miejskiego?
Blog powstał już po tym, jak zaczęłam chodzić po mieście, odkrywać je. Chyba nawet teraz zaskakuję rodowitych szczecinian znajomością miasta, nazw ulic. W pierwszym roku mieszkania tutaj rozmawiałam ze znajomym na temat pewnego sklepu na pocztowej. On spojrzał na mnie bardzo podejrzanie, coś w stylu „to Ty wiesz, gdzie to jest?!”. Staram się eksplorować to miasto, głównie jedzeniowo. W tym najlepiej się odnajduję. Najpierw zaczęło się u mnie chodzenie, a dopiero potem pisanie.
Gdy ktoś znajomy Cię odwiedza, to dokąd go zabierasz?
To jest zazwyczaj maraton jedzenia i picia między innymi barszczu. Są to bardzo lokalne rzeczy. Jeśli chodzi o aspekt architektoniczny, to nikogo nie zaskoczę – Jasne Błonia, które robią wrażenie. Jednak jest to związane z wycieczką do jakiejś kawiarni. Potem przechadzając się po mieście wstępujemy na pasztecika i tam też pojawia się historia. Oczywiście wycieczka w okolice stoczni. Nie chodzi mi też o jakąś dziwnie pojętą misję. Nie chcę zmęczyć gości, tylko ich zachęcać do Szczecina i chyba mi to wychodzi, bo często do mnie wpadają. Ciągle mam problem ze zlokalizowaniem dalszej części ulicy Kaszubskiej, czy z podziałem Mazurskiej, rond uczyłam się długo, ale to specyfika tego miasta - włóczysz się po mieście i nagle orientujesz się gdzie jesteś i zadajesz sobie pytanie „Jak?”.