29. stycznia w szczecińskiej Operze mieliśmy przyjemność wysłuchać wyjątkowego koncertu Waglewski Fisz Emade. Panowie odwiedzili Szczecin przy okazji trasy promującej ich najnowszy album „Matka Syn Bóg”.
Ta muzyka nie potrzebuje głośnego grania, ale robi hałas w środku, gdy się jej słucha. Pozwoliłam sobie sparafrazować wypowiedź Piotra Stelmacha, ponieważ wyjątkowo trudno o bardziej trafne określenie.
Zarówno świeży materiał, jak i utwory z platynowego debiutu „Męskie granie”, zostały zagrane z ujmującą swobodą charakterystyczną dla muzyków najwyższej klasy. Podobno z rodziną wychodzi się dobrze jedynie na zdjęciach, ale w tym wypadku utarte powiedzenie ma się nijak do rzeczywistości. Konglomerat artystycznych zdolności Wojciecha Waglewskiego, Fisza i Emade daje efekt, do którego wstyd porównywać najlepsze zdjęcia. Panowie wspólnie z Anną Prokopczuk (głos i altówka), Mateuszem Obijalskim („instrumenty przyciskane” cytując pana Wojciecha) i Piotrem Chołodom (tambury i gitara), zaprezentowali w szczelnie wypełnionej Hali Opery doskonale przygotowany spektakl. Fuzja rocka, country, folku, bluesa i zręcznie skonstruowane, niebanalne teksty miały niezwykłą siłę. Niezaprzeczalnie muzycy nie potrzebują podkręcać głośników, aby zrobić na słuchaczach wrażenie, ale tramwajom, zawsze słyszalnym przy ulicy Energetyków, nie dali oczywiście szans. Podczas półtorej godziny grania zaprezentowali materiał pełen energii i wydobyli z niego zaskakującą ilość odcieni. Doskonała jakość dźwięku sprawiła, że muzykę odbierało się wszystkimi zmysłami, a oprawa świetlna tylko podkreślała panujący nastrój.
W klubie uzyskanie takiego efektu jest praktycznie niemożliwe, ale jakże cudowna byłaby możliwość tańca w rytm takiej muzyki.. Absolutnie nie chcę porównywać dźwięków Waglewski Fisz Emade do „muzyki tanecznej”, ale Opera mimo wszystko do tańca poza sceną jednak przystosowana nie jest (a tak mi się marzyło...).
„Matka Syn Bóg” jest albumem bardzo zespołowym, ale na scenie centralną postacią był bezsprzecznie Wojciech Waglewski. Szczególnie zapadły mi w pamięć jego wspaniałe solowe partie gitarowe, które liderowi Voo Voo wychodzą tak naturalnie i błyskotliwie, że momentami trudno uwierzyć w ich improwizowany charakter.
Publiczność była tak bardzo żywiołowa, jak tylko można okazać entuzjazm podczas siedzenia w fotelu. W dobrym i złym tego sformułowania znaczeniu. „Ojciec” czy „Męska muzyka”, najbardziej znane utwory, spotkały się z gorącymi wyrazami uznania – ale zbiorowe tupanie w podłogę zapraszające artystów na bis dość mnie, powiedzmy, zaskoczyło.
Do czasu aż doskonałe wrażenie po środowym koncercie opadnie, powinnam odłożyć pisanie kolejnych relacji z koncertów. Niewiele zespołów wyjdzie przynajmniej poprawnie w porównaniu z Waglewskimi, a zapewne trudno będzie mi się przed porównaniami powstrzymać.
Zapraszam również do obejrzenia naszej galerii. Link znajdziecie pod tekstem.