Komunikat o błędzie

Deprecated function: Function create_function() is deprecated w views_php_handler_field->pre_render() (linia 202 z /var/www/d7/sites/all/modules/views_php/plugins/views/views_php_handler_field.inc).

Z Konradem Pawickim o...

Pierwszy polski koncert pod szyldem "Konrad Pawicki & Band" był tylko pretekstem, aby porozmawiać z Konradem Pawickim o samym występie, piosence aktorskiej, pracy w teatrze i naszym mieście. O czym jeszcze dyskutowaliśmy, sprawdźcie poniżej.

SzczecinGłówny: Rozmawiam dziś z aktorem, prezenterem, pisarzem, wokalistą.

Konrad Pawicki: Wszystko się zgadza.

A kim czuje się Pan w tej chwili najbardziej?

Spotykamy się przed niedzielnym koncertem w Lulu, więc powinienem powiedzieć, że śpiewającym autorem, ale odpowiedź na to pytanie jest w zasadzie niemożliwa. Trudno mi wskazać jedno moje wcielenie, które bym najbardziej lubił, w czym bym się najbardziej spełniał. Staram się szukać dla siebie różnych form i przestrzeni wyrażania siebie. Zawsze, jak nie mam nic do roboty, to znajduję sobie nowe zajęcie. Jestem więc po prostu Konradem Pawickim, który na różne sposoby się realizuje.

Ostatnio mamy bardzo wielu śpiewających aktorów w Polsce, z kilkoma miałem przyjemność porozmawiać. Zadawałem im zawsze to samo pytanie: jak doświadczenia aktorskie przekładają na granie koncertów?

Zawsze mieliśmy mnóstwo śpiewających aktorów. Potencjalnie wszyscy aktorzy są śpiewający. Ale doświadczenie aktorskie do tego, co robię w tym przypadku ma się nijak. Może przesadzam, bo w na pewno wypracowana na scenie technika bardzo pomaga w śpiewaniu, ale nic poza tym. Po to piszę swoje piosenki, żeby nie uprawiać czegoś, co się w naszym kraju zwykło dawno temu nazywać piosenką aktorską. Są ludzie, którzy to lubią i oczywiście w mistrzowskich wykonaniach bywa naprawdę rewelacyjne. Mam tu na myśli Kabaret Starszych Panów i niezapomniane wykonania Wiesława Gołasa, Wiesława Michnikowskiego czy Kaliny Jędrusik. To zjawisko potem się u nas ukonstytuowało jako odrębny gatunek. Aktor śpiewa piosenkę, ale to nie jest tak, że on tylko ją śpiewa. On coś tam przeżywa i przekazuje więcej, niż tylko nutki i słówka. Ale dość często przeszkadza mi w tym nadmiar aktorskiej ekspresji, nadinterpretacja. Ja chcę bardzo od tego uciec, bo wydaje mi się, że w piosence najważniejszy jest właśnie tekst i muzyka. Ja, jako wykonawca jestem tylko przekaźnikiem. Oczywiście, to co robię, staram się wykonywać jak najlepiej. To znaczy śpiewać w miarę czysto i równo i znaleźć dla napisanej piosenki jakąś formę. Ponieważ nie czuję się mistrzowskim wykonawcą piosenek, nie mam genialnych możliwości wokalnych, myślę, że najuczciwiej z mojej strony było napisać własne piosenki, które śpiewam na swój rachunek: mój tekst, muzyka – czasami moja. Czasami, bo miewam pomysły muzyczne, które potem pomagają mi ucieleśnić przyjaciele – kompozytorzy, tworzący przede wszystkim samodzielne kompozycje. Wszystko zaczęło się od Jacka Wierzchowskiego, potem Piotr Broda, Piotr Klimek, a ostatnio Wiktor Szostak, z którym teraz występuję.

Wiem, że piosenek w zaplanowanym na niedzielę programie jest szesnaście. Od kiedy powstawały teksty, czy przeleżały swoje w szufladzie?

Najstarsza piosenka ma ponad dwadzieścia lat. Muzykę skomponował Jacek Wierzchowski. Było to w czasach, gdy obaj mieszkaliśmy w tak zwanym Domu Aktora na ulicy Arkońskiej. Mieliśmy po jakieś dziewiętnaście, czy dwadzieścia lat. On był początkującym perkusistą w Filharmonii Szczecińskiej, ja początkującym aktorem we „Współczesnym”. Najpierw namówiłem go do skomponowania muzyki do wierszy Rafała Wojaczka do spektaklu, który wtedy robiliśmy, a potem do moich tekstów. Tak się nasza współpraca zaczęła i trwa do dziś, bo wśród tych nowych piosenek są dwie napisane przez niego. Piosenka nazywa się Piosenka jesienna. W większości moje utwory mają w tytule „Piosenka …”. Jest Piosenka poranna czy Piosenka o ostatniej chwili.

Znamy historię najstarszej, to teraz może coś o najnowszej. Usłyszymy coś całkowicie premierowego, co jeszcze nigdzie nie było grane?

Nie, te nowe piosenki będą zagrane publicznie po raz drugi, bo kwietniowy koncert w Berlinie był moim pierwszym po powrocie. Tam obok dziesięciu wcześniejszych piosenek, na nowo zaaranżowanych przez Wiktora pojawiło się sześć nowych – cztery również napisane przez niego i jak wspomniałem wcześniej, dwie kompozycje Jacka.

Muzycy, z którymi Pan teraz koncertuje to wymieniony już Wiktor Szostak, Krzysztof Kowalczyk, Paweł Rozmarynowski. To są muzycy młodego pokolenia, w jaki sposób się poznaliście?

Tak, to są muzycy skądinąd bardzo młodzi, bardzo się z tego cieszę, bo to jest świetna energia na scenie, poza tym są niezwykle sprawnymi muzykami z wyobraźnią i feelingiem. Z Wiktorem poznałem się siedem lat temu, gdy wychodził mój drugi tomik poezji „Niech żyję” wraz z płytą. Wydaniem tej książki zajmowało się wydawnictwo 3kropek Audio Publishing, prowadzone przez Celinę Muzę i Piotra Klimka. Piotr Klimek zajmował się stroną muzyczną całego przedsięwzięcia i zebrał bardzo rozbudowany zespół. Wiktor Szostak grał wtedy na fortepianie. Po siedmiu latach, kiedy zabrałem się do reaktywacji, pomyślałem znów o Wiktorze. Tu czas na ciekawostkę. Tak naprawdę, zanim nastąpił berliński koncert, próbowałem odnowić swoje piosenki w rockowym klimacie. Spotykaliśmy się w gronie muzyków związanych ze sceną rockową, między innymi z Tomkiem Kubikiem grającym w tej chwili w Ludziach Miłych. Był jedna pewien problem. Mieszkaliśmy w różnych miejscach – ja byłem w Szczecinie, basista Andrzej również, ale Tomek i dwóch pozostałych muzyków mieszkali w okolicach Kamienia Pomorskiego i było to logistycznie strasznie trudne do opanowania. Zmobilizowałem się do reaktywacji dzięki Celinie Muzie, która zorganizowała w Berlinie frühlingsVERSE – prezentację polskich poetów śpiewających. Mój występ otwierał całą imprezę. Pomyślałem sobie, że szkoda zaprzepaścić tę energię i skończyć wszystko na jednym koncercie. Wracając jednak do muzyków, jeśli chodzi o Pawła i Krzyśka, to zaproszenie ich do wspólnego grania było inicjatywą Wiktora, któremu absolutnie ufałem. Wiedziałem, że weźmie do składu absolutnie najlepszych muzyków, co się potwierdziło.

Długo szukaliście lokalu na koncert?

Lokal pojawił się sam z siebie. Nawet nie planowałem tak szybko dawać koncertu w Szczecinie. Natomiast próbowałem znaleźć miejsce do nakręcenia teledysku. Pomyślałem sobie, że pomysł, jaki na niego mamy doskonale sprawdzi się w lokalu, który nazywa się Lulu Club. Korzystając z tego, że właścicielem lokalu jest Igor Kołtunowski, którego dość dobrze znam, zadzwoniłem do niego i zapytałem, czy można by było nakręcić u niego klip. Odpowiedział, że oczywiście i dodał, czy nie chcę zagrać koncertu. Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać i zdecydowałem, że jak już, to już. Trzeba iść za ciosem.

Jak zachęcić ludzi, żeby przyszli na Wasz koncert?

Sprawdzałem, że akurat tego dnia nie ma zbyt wielu koncertów, rozglądałem się za plakatami w mieście. Mam nadzieję, że znajdzie się parę osób, które będą chciały posłuchać piosenek, w których próbuję łączyć dobry tekst z atrakcyjną, choć prostą formą muzyczną. Myślę, że ludzie powinni się dobrze bawić, bo te piosenki nie są tak poważne, jak mogłoby się wydawać klasyfikując je, jako „piosenkę literacką”. Wcale nie!

Odejdźmy teraz trochę od tematów muzycznych… Urodził się Pan we Wrocławiu, tam skończył studia. Co przywiało Pana aż prawie nad morze?

Zawsze bardzo kochałem morze. (śmiech) Nie wiem, czy to ze względu na to, że mieszkałem tak od niego daleko. Ale - już poważnie - przyczyna była dość prosta. Kiedy skończyliśmy edukację w szkole teatralnej, postanowiliśmy pewną grupą nie tracić ze sobą kontaktu i pójść razem do jednego teatru. W końcu w grupie raźniej, samotnemu człowiekowi trudniej się odnaleźć. Po rade zwróciliśmy się do naszego profesora Bogusława Kierca, który był reżyserem jednego z naszych przedstawień dyplomowych. Próbował znaleźć dla nas różne rozwiązania, a potem ni stąd ni zowąd dostał propozycję objęcia funkcji dyrektora artystycznego Teatru Współczesnego w Szczecinie. Złożył nam propozycję, że zabierze naszą ekipę ze sobą. Powiedział otwarcie, że warunki mieszkaniowe będą bardzo skromne, finansowe też niewygórowane, ale będziemy mieć możliwość grania i realizowania swoich propozycji. W ramach teatru robiliśmy własne przedstawienia. Pierwszym przedstawieniem było Rafał Wojaczek Byłem Jestem. Potem Maciek Orłowski wymyślił spektakl z tekstów Mirona Białoszewskiego Być sobie jednym. Do obu tych przedstawień Jacek Wierzchowski komponował, jak wspominałem, muzykę. Mogę się pochwalić tym, że odkryłem Jacka dla teatru i jest w tej chwili jednym z najbardziej uznanych kompozytorów muzyki teatralnej w Polsce. Jestem dumny i zawsze się tym chwalę, a Jacek się nie wypiera! Tak to wyglądało, w taki sposób przyszliśmy tu pracować, mieliśmy naprawdę sporo fajnej pracy. Potem Bogusław Kierc wrócił do Wrocławia, a my zostaliśmy. Przyszła Ania Augustynowicz, z którą współpraca układała się i układa dalej świetnie.

Czuje się Pan Szczecinerem?

Chyba tak mogę powiedzieć.

Jak miasto i jego mieszkańcy zmienili się od czasu Pańskiego przyjazdu?

Jest pogodniej w Szczecinie. Zdaje mi się, że jest weselej i młodziej. Może tak mi się zdaje bo sam jestem starszy? Czuję się dość mocno związany z tym miastem i chociaż miewałem momenty, kiedy się na nie obrażałem i nagle do głowy przychodził mi pomysł „wyjeżdżam stąd w cholerę”.

[w tym momencie rozmowę przerywa nam znajomy Konrada, ucinają sobie krótką pogawędkę – red.]

Jak widać mam tu przyjaciół. Mówi się, że człowiek zapuszcza korzenie, ale również ma coraz więcej powiązań. Przede wszystkim poprzez ludzi. Ma coraz więcej przyjaciół, znajomości, zobowiązań. Pomyślałem, że gdybym miał się stąd wyprowadzić, to musiałbym sobie życie organizować od nowa. To strasznie ciężka praca! W tej chwili nie rozpatruję takiej możliwości, tym bardziej że w moim prywatnym życiu układa mi się całkiem dobrze, w teatrze gram sporo. Gram w repertuarze, który jest chodliwy – na „Seks dla opornych” trzeba kupować bilety z miesięcznym wyprzedzeniem. Piwnica przy Krypcie, pomimo remontu dalej funkcjonuje i mamy za sobą kolejną przebojową premierę - „39 stopni”. Mam silną pozycję w teatrze, pracuję z dobrymi reżyserami. To jest ogromny komfort, że dyrekcja Współczesnego zaprasza bardzo interesujących reżyserów, nie mówiąc już o pracy z samą Anną Augustynowicz, którą bardzo cenię. Kolejną rzeczą jest rozszerzanie przeze mnie poletka działalności. Wiem, że w obecnym świecie można przenieść się momentalnie w inne miejsce, ale to będę mógł zrobić dopiero na emeryturze.

To na koniec – czego życzyć, prócz dobrego koncertu, fajnej energii?

Tego, żeby przyszli ludzie. Z tym nigdy nie wiadomo. To jest pierwszy w mojej karierze przypadek, kiedy w zasadzie jestem na własnym rozrachunku. To nie jest tak, że mam zagwarantowane stawki. Gramy za pieniądze z biletów. Jak przyjdzie publiczność, to coś tam zarobimy. Ogromną pomocą służy nam Igor Kołtunowski, który daje nam miejsce na występ, a w dodatku pomaga z promocją. Ja własnym nakładem sił staram się zebrać publiczność. Wspiera mnie swoim uroczym ramieniem moja narzeczona, Irena. Jest wielu życzliwych przyjaciół, którzy wspierają nasze działania na Facebooku. Telewizja Szczecin i „Kurier Szczeciński” objęły koncert patronatem medialnym. Nie mam biura obsługi widzów. Jest to eksperyment, na którym mogę się poślizgnąć, bo – umówmy się – nie jestem Georgem Michaelem. W zasadzie najtrudniej jest być prorokiem we własnym kraju i najtrudniej jest zebrać publiczność „u siebie”. Ten mechanizm jest absolutnie naturalny. Kiedy ludzie mają coś u siebie, to jest „ich”, takie oswojone. Widać to doskonale na przykładzie teatrów. Nawet, jeśli przyjeżdża nie najlepsza sztuka ze stolicy, to i tak ludzie walą na nią drzwiami i oknami. Dlatego u siebie w pewnym sensie mam trochę trudniej. W Berlinie była pełna sala…

Oby u nas było podobnie.

Nie dziękuję, żeby nie zapeszyć.

Foto: 
Irena Naumowicz

Zobacz również