Jak sam tytuł relacji mówi - wszystko działo się w Elefunk. Ostatni dzień lutego powitał pierwszy dzień marca w muzycznym szaleństwie, a to wszystko za sprawą Mariki!
Uspokojone nastroje
W pierwszych słowach mego listu wybaczam niemałe opóźnienie koncertu. Wybaczam, bo było warto czekać. Dlatego, w dalszych słowach mego listu już o tym wspominać nie będę. Wynagrodzona zostałam sowicie - potężnym ładunkiem pozytywnej muzyki i „moje serce jest pełne miłości”! Więcej reggae, soulu, funku w Szczecinie, a będzie piękniej, znośniej i cieplej nawet w zimowe wieczory!
Rosnące zniecierpliwienia
DJ Twister starał się zająć zniecierpliwionych występu Mariki ludzi. Wychodziło mu to naprawdę zgrabnie i ładnie. Serwowane przez niego kawałeczki i zachęcały do tańca i nawiązywały do tematyki muzycznej tego wieczoru. Także można było się świetnie bawić zarówno przy utworach Boba Marleya, Seana Paula, czy Estelle.
Eksplodujące partie energii
I nadeszła wiekopomna chwila, kiedy to na scenie wraz z zespołem pojawiła się Marika. Wszechogarniający ścisk jakoś mi nie przeszkadzał, bo w momencie „odpalenia petardy” z pierwszymi dźwiękami już czułam, że będzie bombastycznie. Energetyczne bomby eksplodowały raz po raz przy każdym granym kawałku. „Filifionka”, „Moje serce”, bardzo dancehallowy „Risk Risk”. Piosenkarka, by przypomnieć czasy swojego dzieciństwa, zaśpiewała cover Ace of Base „All That She Wants”. „Momenty” zakończono niesamowicie szybką grą perkusisty, który i tak przez większość koncertu bardzo żywiołowo dawał po garach. Dalej „Siła ognia” i „Esta Festa”. Skandowanie „W górę!” z podniesionymi rączkami musiało, po prostu musiało być! Tak zwani „skakacze” wśród publiczności też się znaleźli. Potem spokojniejsze „Najtrudniej” i znów żywsze tempo w „Catch Di Moment”, a to jeszcze nie była cała setlista!
Przesympatyczne osobistości
Marika przyciągała uwagę nie tylko swoim pięknym głosem (tu jeszcze dodam, że elegancko nawijała) i urodą. Wdawała się również w luzackie rozmowy z publiką. Panowie, którzy dopełniali tło muzyczne, a więc Jerzy, Patryk i Tomasz wykonywali swoją pracę z uśmiechami na twarzach, co potęgowało idyllę muzyczną. Myślałam, że już bardziej radośniejsza być nie mogę, a jednak nie przewidziałam jeszcze jednego - ogromnego poczucia humoru na koniec. Mogę tylko powiedzieć, że była to znana piosenka disco-polo, w której Tomasz („Brzoza”) dał się poznać od strony wokalnej. Ależ to było dopełnienie wieczoru! Tfu, co ja piszę – nocy!
Foto:
Marta Siłakowska