Za sprawą Ani Szarmach i Franka McComba w sobotę do Free Bluesa bezdyskusyjnie zawitał „świat”. Poziom koncertu był tak bardzo niepolski, że aż głupio go w tym języku opisywać.
Ale spróbujmy.
Bovell
„Świat” zaczął się już podczas supportu. Bobby Bovell okazał się być naprawdę godnym wstępem do tego, co miało nadejść godzinę później. Jego feeling, entuzjazm i repertuar wprowadziły w odpowiedni stan i zawiesiły wysoko poprzeczkę artystom, którzy byli tego wieczoru wyczekiwani najmocniej. Gdyby to nie była Ania Szarmach i Frank McComb, to miałabym obawy, czy na pewno poprzeczkę udźwigną, ale w tej sytuacji przez myśl mi nawet nie przeszła taka opcja.
Wodospad życzeń
Ania Szarmach jest jednak ciągle za mało w Polsce znana, co mnie szczerze dziwi i smuci. Jest tak utalentowana, skromna i ciepła, że aż szkoda, że tak mało osób o tym wie. Ma naprawdę spory potencjał, zatem wypada się spodziewać, że prędzej czy później usłyszy o niej szersze grono odbiorców – taką mam przynajmniej nadzieję i tego Ani, idąc za jej przykładem, życzę. Dlaczego za jej przykładem? Nie dało się nie zauważyć, że obok pięknych brzmień ze sceny tego wieczora płynęło też intensywną falą sporo życzeń. Wokalistka wykorzystywała każdą najmniejszą okazję (zazwyczaj była nią zapowiedź następnego utworu) do tego, by czegoś zgromadzonym życzyć – najbardziej marzeń (by śmiało, albo wręcz bezczelnie mieć odwagę o nich głośno mówić, a potem je po prostu realizować) i ludzi, których warto mieć przy sobie, przekazywać im swoją energię i otrzymywać w zamian ich własną. Reasumując, życzyła w zasadzie tego, co sama w jakiś sposób osiągnęła lub szczęśliwie zyskała. I była w tym tak bardzo autentyczna, jak tylko autentycznym być można. Bez sztucznej kokieterii.
Drugi akt
Ania, w towarzystwie znakomitych muzyków takich jak Piotr Żaczek (basista, znany m.in. z zespołu Poluzjanci), czy Grzegorz Jabłoński (szczecinianin, co zresztą wokalistka niejednokrotnie podkreślała, tłumacząc tym samym dlaczego ten koncert jest dla niej tak szczególny) stworzyła aurę sentymentalno – refleksyjną, z dużym naciskiem na warstwę tekstową. Jej barwa głosu, umiejętności i muzykalność biły się tak naprawdę z tekstami o miano tego aspektu, który skupia uwagę najmocniej, choć ostatecznie wskazałabym na remis w tych zawodach. Atmosfera jednak wkrótce uległa potężnej zmianie. Na scenę wyszedł McComb, i tu niewątpliwie zaczął się drugi akt koncertu – zupełnie odmienny brzmieniowo i estetycznie.
Kończąc kanapkę
Wychodząc na scenę Frank mnie zaskoczył. Mogli mówić i pisać, że będzie, że zagra i zaśpiewa, ale mimo wszystko jego pojawienie się na scenie było dla mnie zaskoczeniem. Gdy przeżuwając ostatni kęs kolacji wyszedł na scenę, ostatecznie jednak rozwiał wszelkie wątpliwości - każdym swoim centymetrem i kilogramem był niewątpliwie na niej obecny. Był także zwarty i gotowy do tego, by udowodnić wszystkim jak bardzo jest obecny i co z tego ma dla publiczności wkrótce wyniknąć.
Władza absolutna
Frank McComb robił co chciał z dźwiękiem (tym granym i tym śpiewanym), z publicznością i z emocjami. Miał nad tym wszystkim nie tyle nawet kontrolę, co po prostu absolutną władzę. Jak się jest w Frankiem McCombem taka władza w zasadzie nie jest niczym zdumiewającym, toteż niespecjalnie mnie ona nawet dziwiła. Zdziwiło mnie co innego – to, że nawet on musi się czasem o coś upomnieć, i że tym czymś była cisza w klubie. Jednoznacznie określił swój stosunek do gwaru rozlewającego się po sali i dał wyraz braku tolerancji dla takiej sytuacji. Całe szczęście powtarzać prośby nie trzeba było ponownie. Chociaż tyle.
Szwy w całości
Szczecin docenił ten koncert na swój nieśmiały sposób – przychodząc licznie, ale nie aż tak, by klub miał szansę pęknąć w szwach. A, moim skromnym zdaniem, co najmniej jeden taki szew pójść we Free Bluesie powinien. Może Szczecin jeszcze na podobne koncerty nie jest gotowy, może do nich dojrzewa, a może potrzebuje ośmielenia pod postacią większej ilości podobnych temu właśnie. Tych, którzy z powodu większej ilości takich koncertów wcale by się nie zmartwili, trochę się jednak w Szczecinie znajdzie, ale przecież zawsze może ich być więcej. Znacznie więcej.