Dobiegł końca trwający trzy dni XII Międzynarodowy Festiwal Teatrów Niezależnych Pro-Contra. Kilka spektakli wypadło z programu z przyczyn niezależnych (żeby pozostać w konwencji festiwalu), kilka się przesunęło, a reszta pozmieniała swoje godziny i miejsca. Mimo licznych programowych perturbacji udało nam się jednak niektóre z nich zobaczyć. Czy było warto?
Tlen na zapas
Niedziela, godzina 16.00, Malarnia w Teatrze Współczesnym. Rozochocona publiczność tłoczy się na korytarzu i gotowa wejść, by obejrzeć spektakl. Jednak w ramach niespodziewanego przesunięcia owa publika została zaproszona na zewnątrz, gdzie w ramach oczekiwania na opóźniający się występ mogła w spokoju skosztować tlenu. Warto było wziąć na zapas, przestrzeń Malarni nie uznaje bowiem zbyt dużych porcji wspomnianego. Po czterdziestu minutach opóźnienia tłum został wreszcie zaproszony do sali, gdzie miało zostać wystawione gombrowiczowskie „Ferdydurke”. Choć sam występ trwał krócej, niż oczekiwanie, publiczność zdawała się być bardzo wyrozumiała, cierpliwa i ogólnie rzecz biorąc dość zadowolona. Bo to dobra, widocznie, publiczność była.
Szkoła
Na scenie pojawiła się trójka młodych aktorów Teatru Krzywa Scena ze Stargardu Szczecińskiego. Fabuła spektaklu ograniczyła się do jednej z trzech przedstawionych w książce przestrzeni, szkoły. Wszyscy, którzy wcześniej z „Ferdydurke” mieli styczność - a była to, podejrzewam, zdecydowana większość przybyłych - mieli okazję rozpoznać najbardziej charakterystyczne dla dzieła wersy, zdania czy słowa. Wyszydzanie schematów funkcjonujących w szkolnych murach wychodziło aktorom nader zgrabnie. Mimo wyczuwalnej naiwności w grze oraz braku doświadczenia, byli oni dość przekonujący. Tworzyli spójny teatralny obraz i, co w kontekście tego konkretnego spektaklu istotne, byli naprawdę zabawni.
Pupa, Słowacki, chłopię
Początek spektaklu mnie trochę zmylił. Bałam się, iż to, co bawiło podczas lektury „Ferdydurke”, tutaj już śmieszne nie będzie. Okazało się, że strach był nieuzasadniony. Wraz z upływem czasu spektakl nabierał rumieńców, aktorzy zaczynali bawić, padające słowa przywoływały bez problemu znajdujące się z tyłu głowy charakterystyczne fragmenty książki. Sądzę, że oscylowanie wokół problemu infantylizacji uczniów („upupiania”), bezmyślnego wpajania żakom pewnych schematów („Słowacki wielkim poetą był”) i niewinności przeciwstawianej uświadamianiu („chłopię” kontra „chłopak”) było trafne. Przedstawienie trwające ledwie pół godziny nie mogło zawrzeć w sobie więcej ponad to, co zrobił Teatr Krzywa Scena. Dobrze, że nie podjęto takich prób. Oglądałam występ z przyjemnością, może też dlatego, że niezwykle miło było przypomnieć sobie niektóre z gombrowiczowskich zdań. Znów powróciła świadomość absurdu wiszącego w ówczesnym (żywię taką nadzieję, że jedynie w tym) systemie edukacji i radość na myśl, że ktoś tak trafnie zdołał go obnażyć. Umiejętność ośmieszania, wbrew pozorom, przecież aż taka łatwa nie jest. Tym mocniej doceniajmy tych, którzy potrafią zrobić to w tak dobrym stylu.