Muzyka trójmiejsko-warszawskiego Enchanted Hunters debiutującego solowym projektem Michała Bieli przybrana świetnie dopasowanym oświetleniem, to idealny przepis na stworzenie baśniowej kompozycji.
Do sobotniego wieczoru nie zdawałam sobie sprawy, że Teatr Kana może być tak przyjemnym miejscem. Najpierw na scenę (wypełnioną po brzegi różnego rodzaju sprzętem i instrumentami) weszły Małgorzata Penkalla i Magda Gajdzica z Enchanted Hunters - wyglądające na dużo młodsze, niż są w rzeczywistości i sprawiające wrażenie odrobinę zagubionych. Jakby miały zagrać tylko dla własnej przyjemności, a tu nie dość, że pojawił się pokaźnych rozmiarów tłumek ludzi, to jeszcze ma widoczny zamiar wtargnięcia w ich mikroświat. Na szczęście duet już pierwszymi dźwiękami i krótkimi zwrotami w stronę publiczności zaprosił do swojego dream-folkowo-popowego mikrokosmosu, dzięki czemu wyszliśmy z roli intruzów. Dziewczyny snuły swoje opowieści z płyty „Peoria” za pomocą keyboardu, gitary, skrzypiec i fletu w czarujący i profesjonalny sposób, a do ostatniego utworu ze swojego repertuaru zaprosiły Michała Bielę, który wspomagał je instrumentalnie.
Później role się odwróciły i to Enchanted Hunters, oraz Karolina Rec, towarzyszyły Michałowi. Przejście do kolejnego koncertu było więc, mimo krótkiej przerwy, płynne, swobodne i niezaburzające powstałej atmosfery.
Podczas tego występu irytowało mnie „Dziękuję!” Michała Bieli następujące zanim zdołały wybrzmieć ostatnie akordy i stanowiące nieodłączny element pierwszych utworów. Rozmarzona wsłuchuję się i zagłębiam w misternie wytworzonej aurze, mętnym wzrokiem wodzę po sali… a tu ciach! "Dziękuję!" Artysta psuł wrażenie konsekwentnie, ale na szczęście później opamiętał się, zdał sprawę z popełnianej zbrodni i jej zaprzestał, po czym całkowicie odzyskał moją trochę naburmuszoną sympatię anegdotami dotyczącymi poszczególnych tekstów. Kto by przypuszczał, że pomysł na „One summer night” zrodził się m.in. dzięki dzikom, które zatarasowały drogę samochodowi Michała i jego przyjaciół w środku nocy? Albo do „Ugly sounds” zainspirowały artystę dźwięki dzwonów brzydkiego kościoła przy ul. Zawadzkiego
Oczywiście udana interakcja z widzami jest tylko jedną z części składowych, które spowodowały, że napisany przeze mnie tekst jest tak monotematycznie pochlebny. Ciepły głos wokalisty połączony z delikatnymi dźwiękami gitary i wspomagany przede wszystkim jeszcze subtelniejszymi, dziewczęcymi chórkami sprawił, że zaraz po koncercie miało się ochotę zrobić ognisko i spędzić przy nim czas z przyjaciółmi. Przynajmniej do świtu, a najlepiej pierwszych dziennych autobusów, ale oczywiście ciepły, wiosenny deszcz i przyjemny wiatr targający najstaranniej ułożone fryzury, przypomniał wszystkim, że mamy piękny, polski maj, w którym nie zgadza się nic poza tym, że kwitną kasztany i jednak jedynym rozsądnym wyjściem jest spędzenie reszty wieczoru w Piwnicy Kany.