Domek Grabarza znów odżył. Sobota zapraszała na jazz, electro, cały wachlarz eksperymentów muzycznych. I to tylko w jeden wieczór. Tak mało, a tak dużo. KINKI, wracajcie do Szczecina!
Skromne brawa na początek
Ależ to było mocne uderzenie! "Pyrolisa", która według mnie jest najbardziej pokręconym utworem na EP-ce zespołu KINKI, to właśnie ona otworzyła sobotni koncert w Domku Grabarza. Rozbiegane oczy moje latały, bo całe instrumentarium uchwycić chciały: saksofon altowy (M. Kawalec), gitarkę elektryczną (B. Laskowski), kontrabas (M. Drewczyński), no i bębny (T. Tłuszczak). Przejścia, dęto-elektryczne przepychanki, szaleństwo dźwięków, gdzieś tam samotny bas, a mimo to główką gibałam. Jak to mówią, w każdym szaleństwie jest metoda! Metoda pewnie taka, że struna pękła przy gitarze i przerwa i rozmowa taka miła w oczekiwaniu na kolejne niespodzianki wieczoru.
Pasażerskie wojaże
Miało się zrobić potem idyllicznie, jednak kawałek "Wioska Rabina" miał w sobie tyle niespokojności, że mogłabym rzec, że prędzej mu do jakiejś psychodelicznej fabuły filmu w scenerii pejzaży. Duża zasługa saksofonu w zachowaniu folkowych klimatów, z których następnie przenieśliśmy się wraz z "Run Daewoo" do samochodu. Podróż muzyczna związana z czterokołowym wehikułem nie była pojedyncza. W dalszej części programu zaprezentowano "Volvo z hakiem". Z rozpoczynającym kontrabasem, z pozostałymi instrumentami dochodzącymi później. Tu oprócz sekcji dętej, bębny rozwaliły mnie ciekawym rozwiązaniem rytmicznego grania, czy raczej współgrania.
Mieszające się rzeczywistości
Yassowania ciąg dalszy. Tym razem skojarzenia wobec dźwięków jakie niósł nadchodzący utwór faktycznie miały coś z lotu samolotu. A czy chodzi o Lufthansę? Niezbadane są obszary wyobraźni ludzkiej. Podczas "Nalotu Lufthansy" wpadłam w lekki trans, który nie był jakiś depresyjny, czy usypiający. Miał jakąś tajemnicę, która prowokowała do słuchania na okrągło, tyle że to okrągło nie mogło mieć miejsca i trzeba było się wystrzelić w przestrzeń kosmiczną, bo o to "Gwiazdonauta" z pięknie świdrującą gitarą wszedł w orbitę koncertową. Kołysanka? Być może, ale nie próbowałam przy niej zasypiać. Bynajmniej na koncercie. Ani mi było myśleć o spaniu, bo czekałam, łaknęłam jeszcze więcej.
Nienasycenie nakarmione
Czym? "Styka" i tu znów można lecieć z wyobrażeniami, co autorzy mieli na myśli. "Styka" czyli krótkie przerwy w graniu mówiące coś w rodzaju "dobra, już styka" a zaraz łomot pełen dźwięków. Czy może "Styka" w sensie zamknięcie utworów z EP-ki i wkroczenie w nowe rejony poszukiwań, które niedawno dały efekt w postaci kompozycji "Puchar Michałkow". Świeża energia? Na pewno. Bardzo żywe tempo. Fragmenty, gdzie każdy z instrumentów pokazywał swoje możliwości. Saksofon na pierwszym planie, drapieżna wstawka gitarowa, ostre szarpnięcia strun na kontrabasie i niedościgniona w swej wielkości perkusja. I co dalej?
Gromkie brawa na finiszu
Popisali się Panowie z Gdyni. Gdy już zagrali wszystko, co mieli zagrać, postanowili nacieszyć uszy obecnych improwizacją. Zastanawiano się jaką jej nadać nazwę. "Szczecin", "Domek Grabarza"? Tytuł chyba nie miał żadnego znaczenia. Znaczenie zaś miały ogromne umiejętności całej czwórki grania na czuja, spontanicznie, bez obaw, bez lęków, bez zadęcia. Czasem wydawało mi się, że są jakby w swoim świecie. Jednak drzwi tego świata nie były zamknięte. Bo jak mam rozumieć to, że wszyscy dobrze się bawili, powiedzmy sobie szczerze, przy niezbyt łatwej muzyce - od dzieci przez osoby nastoletnie po osobistości w dojrzałym wieku. Było zacnie!
Foto:
Marcin Manowski