W Polsce jest dużo zdolnych, mniej lub bardziej znanych, wokalistek. Jest także sporo nieźle grających zespołów. Jest kilka naprawdę wartych uwagi płyt, a i dobrych koncertów także nie brakuje. Ale takich Artystek jak ona wielu nie ma. A, szczerze mówiąc, nie wiem czy jest choć jeszcze jedna. Przenika głosem, tekstami, osobowością i – szczególnie – autentycznością. Jednak czy kogoś to jeszcze dziwi? Od dłuższego czasu mnie już nie, choć ciągle robi spore wrażenie.
Odliczanie
Natalia Przybysz zgromadziła w piątek 21. listopada w Kafe Jerzy naprawdę spore grono odbiorców. Ci wszyscy ludzie zapewne byli na jej koncercie nie pierwszy raz i doskonale wiedzieli, że przyjść warto. A jeśli nie wiedzieli, to na przyszłość takie wyciągną wnioski. Natalia jest jedną z tych artystek, po koncercie których zaczyna się wewnętrzne odliczanie do koncertu następnego. Starsza z sióstr Przybysz magnetyzuje, opowiada i śpiewa tak, że podziw miesza się z zachwytem. Robi wrażenie interpretacją, głosem, feelingiem i sylwetką, czyli – w skrócie – całą sobą. I nie pozostawia złudzeń – jest coraz lepsza.
Do rozdania
Jestem pod silnym wrażeniem tego, jak bardzo ona nie udaje. Jak bardzo jest prawdziwa w swoim przekazie, jak łatwo trafia do słuchaczy, jak absorbuje uwagę i wywołuje emocje. Nie można mieć na scenie chyba nic cenniejszego od autentyzmu, a ona mogłaby go spokojnie rozdać co biedniejszym pod tym względem artystom. Nawet wtedy byłaby bardziej autentyczna, niż wszyscy pozostali razem wzięci. Już ten atut zestawiony z głosem, muzyką, którą tworzy, oraz tekstami, daje nam efekt co najmniej imponujący. Natalia z roku na rok podnosi poprzeczkę sobie i, przy okazji, innym, ale nieustannie przeskakuje ją bez najmniejszego problemu. Spełnia oczekiwania swoich fanów i nie daje szansy malkontentom na zbytnie pole do popisu. Bo do czego (w zakresie twórczości Natalii i tego, w jaki sposób ją wykonuje), można by się choć trochę przyczepić? Wybitni pewnie coś znajdą, ale nie pozwólmy im myśleć, że mają w tym choć trochę racji.
Koniecznie
Piątkowy koncert jest elementem trasy promocyjnej nowej płyty „Prąd”, która dosłownie przed chwilą (bo 17. listopada), trafiła do sprzedaży. Tym, których na koncercie nie było, a nad kupnem owej płyty się choć trochę zastanawiają, stanowczo dalsze rozważania odradzam. Polecam za to w trybie natychmiastowym tej płyty zakup, bo tego, co na niej zawarte, po prostu nie można pominąć czy zlekceważyć. Chyba, że jest się całkowitym ignorantem muzycznym – wtedy można. Ale wówczas nie kojarzy się na pewno nazwiska Przybysz.
Niesłodki
Idąc za tytułem jednego z utworów, podsumuję to wydarzenie muzyczne jednym słowem: miód. Tak jak utwór o tym tytule, cała reszta jest absolutnym miodem w wydaniu dźwiękowym, choć ten od tradycyjnego odżegnuje się brakiem słodyczy. Co jak co, ale słodycz akurat zbyt wielkim atutem muzyki nigdy nie była, chyba, że w wydaniu dla dzieci do lat 5. Tutaj jej poszukiwania spełzną na niczym, więc nie warto zadawać sobie trudu. Ale warto za to zwrócić uwagę na inne właściwości tego miodu. Jakie? Na to pytanie już chyba każdy będzie w stanie odpowiedzieć sobie samodzielnie, jeśli tylko zdoła porazić się „Prądem” i poczuć go na własnej skórze. Jeśli rozejdzie się po ciele niezauważony, to warto się nad tym stanem rzeczy zastanowić. Bo, daję słowo, ten akurat prąd naprawdę działa – trzeba się tylko umieć odpowiednio podłączyć.