Przyszłam na koncert mokra od deszczu i wyszłam mokra od potu. Toteż śmiało mogę uznać koncert za udany! O Rockowym Imperium w Imperium więcej po kliknięciu w WIĘCEJ!
Ciężko mi zliczyć, ile razy byłam na koncertach Comy. Po pojawieniu się najnowszej płyty przestałam chodzić. Nowy materiał nie przypadł mi do gustu. Poza tym, Coma mi się trochę "przejadła", aż do wczoraj. Ach, mówię sobie, może te utwory z "Czerwonego Albumu" brzmią na żywo lepiej niż w wersji studyjnej. I rzeczywiście, nie myliłam się. To właśnie czerwony krążek rozgrzał publiczność do czerwoności.
Support. O artystach grających przed główną gwiazdą wieczoru trzeba mówić. Trzeba mówić, by byli bardziej rozpoznawani. Stąd mój szacunek do supportów. Dla ich męki, że są mało doceniani, mało oklaskiwani, czasem przegadani przez publiczność. Damian Ukeje, nasz ziom ze Szczecina, zaciekawił ludzi swoim występem. Może nie skakali, tak jak później, ale też uczestniczyli. Zaczynając od "Nie moja krew" a kończąc na "W kręgu rzeczy małych", Ukeje zaśpiewał w sumie sześć utworów. Oczywiście nie zabrakło "Bezkrólewia", które promowało jego debiutancką płytę. Przy tym kawałku publiczność się nieco ożywiła. Mnie najbardziej się podobała ballada - "To nie ten świat", z pięknymi klawiszami w tle (ktoś się wtedy nawet pokusił o zapalenie zapalniczki).
Po wstępnej, rockowej grze przyszedł czas na rockowe wejście smoka. Wszyscy z niecierpliwością wyczekiwali Panów z Łodzi. A objawiało się to między innymi tym, że wokół mnie zaczęło się robić coraz ciaśniej i głośniej przez rozentuzjazmowane rozmowy fanów. I za jakiś czas buchnęło niebieskimi światłami a główny spektakl rozpoczął najdłuższy kawałek w historii Comy "Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków". Zrobiło się nastrojowo i spokojnie. Osobiście myślałam, że zaczną od czegoś z ostatniej płyty, a tu proszę - miła niespodzianka.
W przerwie na następny utwór, Piotr Rogucki dał do zrozumienia publiczności, że muszą się rozgrzać, bo są zziębnięci. I zadudniła "Ostrość na nieskończoność". Oszalałam, bo to według mnie jedna z lepszych piosenek! Następnie Panowie ruszyli do ataku z dwoma utworami z najnowszego materiału. W tym momencie lud zwariował, słysząc słowa: "Daj mu mu pić!".
"Pierwsze wyjście z mroku" czyli powrót do jednej z najstarszych piosenek nie zniechęciło publiki. Razem z wokalistą krzyczeli: "Ocaleję mimo to!". Dalej to już kultowe oklaski przed "Tranfuzją" z "Hipertofii". "Angela" zaś oczarowała tych, którzy głównie znali „Czerwony Album”.
Najlepsze momenty nastąpiły wraz z utworami: "Święta" i "Wojna", a potem było jeszcze lepiej: "Popołudnia bezkarnie cytrynowe", "System", no i ukochana, upragniona przez wszystkich "Schizofrenia". Przed nami rozstąpiły się niebiosa uczuć i muzyki. Przy zmienionym aranżu piosenki, wszyscy słuchali zelektryzowani, czekając na finałowe krzyki.
Po zejściu ze sceny, Panowie powrócili, słysząc bisy przerywane hasłem "Leszek Żukowski". Po czym spełnili życzenie. Żeby było ciekawej, w dniu koncertu, utwór uplasował się na drugim miejscu w plebiscycie na PIOSENKĘ XXI WIEKU organizowanym przez Gazetę Wyborczą. Na tym nie koniec emocji, bo w trakcie wykonywania "Leszka" publiczność zaczęła siadać bądź kucać, by całkowicie oddać się dźwiękom. Niestety cała sala nie dała się przekonać do tego gestu. A szkoda. Mogliby całkiem ładne fotki pstryknąć z tej perspektywy, jak również zobaczyć zespół w całej okazałości bez potrzeby stawania na palcach.
Miłą kontynuacją była ostatnia piosenka z "Czerwonego Albumu" - "Jutro", gdzie Roguc rozkręcił się w psychodelicznych tańcach. Pląsał po scenie niczym szalony Indianin, trzymając w górze coś, co przypominało flet, na którym zagrał przez krótki moment i tym samym zakończył utwór.
Panowie znów zeszli ze sceny i po raz drugi wrócili, bo publika nie dawała spokoju. Koncert został zwieńczony "Zbyszkiem". Wokalistę było kiepsko słychać w refrenie, ale w tym właśnie jest moc Comy. W tym, że ludzie stojący po drugiej stronie, tak mocno angażują się w śpiewanie tekstów, bo odnajdują w nich cząstkę swoich historii. A "Zbyszek" to nic innego jak opowieść o kimś, kogo straciliśmy, o znajomym, niekoniecznie z wojska. Na pewno każdy z nas ma przynajmniej jedną taką osobę, o której wspomnienia żyją w nas do dzisiaj.
To co wyróżniało ten występ od pozostałych, na których byłam, to inny rodzaj relacji zespół-publiczność. Po drugim bisie zachęcającym do ponownego wyjścia formacji na scenę, nie było już następnych, jak to zdarzało się kilka lat temu na koncertach Comy. Pamiętam, że ludzie długo stali i czekali z nadzieją, że może jeszcze będzie ten trzeci raz. Tym razem, po "Zbyszku" fani pięknie podziękowali, na co łódzki zespół odpowiedział wielokrotnymi ukłonami i uściskami dłoni z osobami w pierwszym rzędzie.
Wrażenia z pobytu w sali koncertowej Imperium mam mieszane. Nowoczesny wystrój ze szczyptą elegancji (ogromny a' la świecznikowy żyrandol nad głowami) sprawia, że całość wygląda niebagatelnie. Trochę przypomina stylem Elefunk The Club. Jednak Słowianin ma coś czego wiele miejsc nie ma - okna i parapety, na których często się stawało podczas koncertów. Zawsze można było popatrzeć przez okno i zadumać się przy dźwiękach granych utworów.
P.S.
Jeśli pominęłam jakieś utwory, to z góry przepraszam. Nie da się oddać całej atmosfery tak wielkiego wydarzenia w paru słowach. Mam nadzieję, że chociaż udało mi się przybliżyć, to co działo się 29 listopada 2013 roku w klubie Imperium.
Foto:
Łukasz Popielarz