Koncert Galesa to swoista lekcja pokory - szczególnie dla szczecińskich malkontentów. Do tej pory nie brałam na poważnie wszystkich informacji zawartych w materiałach prasowych. Kiedy czytałam, że Eric Gales należy do grona najlepszych gitarzystów bluesowych świata, myślałam, że mam do czynienia ze sztampowym chwytem marketingowym.
Po koncercie dotarło do mnie, że nie ma takich słów, które trafnie opisałyby fenomen gitarzysty, a piękna żona muzyka i udany projekt ,,Ghost Notes” utwierdziły mnie w przekonaniu, że ,,cudowne dziecko gitary'' (tak media określiły kilkunastoletniego Galesa) wyrosło na jeszcze cudowniejszego mężczyznę.
Występ promujący nowy album skłonił mnie do refleksji nad Szczecinem i jego miejscem w przestrzeni koncertowej. Korzystając z okazji, postanowiłam odnieść się do kilku psujących moje dobre samopoczucie szczecińskich (i nie tylko) mitów dotyczących koncertów.
Mit: prawdziwe gwiazdy rzadko odwiedzają polskie miasta, w szczególności Szczecin.
Prawda: przyznaję - na niektóre koncerty trzeba jeździć do Warszawy. Z drugiej strony, sobotni koncert we Free Blues Clubie to jedyny koncert promujący „Ghost Notes” w Polsce! Nic dodać, nic ująć. Co ciekawe, Eric Gales już występował w Szczecinie, podczas jesiennej trasy koncertowej, więc nie można mówić, że dobre wydarzenia muzyczne odbywają się u nas sporadycznie. Pod koniec koncertu gitarzysta powiedział, że ma deja vu, ponieważ widzi te same twarze w tym samym miejscu i bardzo cieszy go ten widok.
Mit: im bardziej popularny muzyk/ zespół, tym później wychodzi na scenę.
Prawda: Eric Gales nie kazał na siebie czekać do północy. Kwadrans po dwudziestej pierwszej na scenę wyszedł support – Free Blues Band. Mówią, że o supportach należy pisać, a o Free Blues Band nawet szkoda nie pisać, bo uważam, że to naprawdę niezły zespół. Chociaż bluesowe granie to nie do końca moje muzyczne klimaty, byłam pozytywnie zaskoczona jakością muzyki, która docierała do moich uszu. Support gospodarzy rozgrzewał przez około pół godziny. Później usłyszałam, że po chwili przerwy wystąpi Eric Gales. I tu spotkało mnie kolejne miłe zdziwienie. To już? Bez godzinnego sterczenia pod sceną? No cóż, widocznie światowy poziom nie wyklucza szacunku do publiczności.
Mit: fatalne nagłośnienie to cecha charakterystyczna dla szczecińskich koncertów.
Prawda: nie dotyczy Free Blues Clubu. I tutaj ukłony w stronę właścicieli lokalu i osób, które wykonały kawał dobrej roboty przed i w trakcie trwania występu muzyka. Tak powinny wyglądać wzorowe koncerty. Chociaż Free Blues Club nie jest idealną salą koncertową - mam na myśli rozmiar klubu - miejsce to nadrabia sposobem, w jaki serwuje przyjemnie czyste, niezmącone szumem dźwięki podane na idealnym poziomie głośności. Poza tym widziałam, że osoby odpowiedzialne za dźwięk były aktywne przez cały koncert, co korzystnie rzutowało na jakość występu gwiazdy wieczoru. Tak trzymać!
Mit: nikt nie przyjdzie na drogi koncert, więc po co je organizować?
Prawda: chociaż ceny biletów oscylowały między 69, a 110 zł, nie zauważyłam braku chętnych. Wprost przeciwnie: weszłam do Free Blues Clubu chwilę po dwudziestej pierwszej i nie załapałam się na miejsce siedzące. Moją uwagę przykuł fakt, że średnia wieku zebranych wynosiła około czterdziestu lat, a na sali były zarówno kilkuletnie dzieci, jak również seniorzy. Eric Gales dał tak dobry koncert, że pieniądze wydane na bilet wcale nie wydają się duże. Należy wziąć pod uwagę, że w cenę wliczone było dwugodzinne odrealnienie i ogromna dawka energii na wynos.
Po podzieleniu się swoimi uwagami na temat szczecińskiego koncertowania, mogę spokojnie przejść do sedna i rozwinąć temat tego, jak było na koncercie Erica Galesa.
W skrócie: cudownie. Zacznę od tego, że muzyk przyjechał z Orlandem Thompsonem i Nickiem Hayesem. Muzycy to nie byle jacy, bo grający ze światowymi sławami takimi jak Lauryn Hill, czy Sean Paul. Mimo to, przez cały występ czułam, że to właśnie Gales był najjaśniejszą gwiazdą wieczoru – dwie trzecie występującego tria patrzyło na niego z takim samym zachwytem jak publiczność. Orlando Thompson co chwilę kręcił głową, tak jakby chciał powiedzieć: „O Boże! On jest niesamowity!”.
Bardzo imponujący był również kawałek wykonany wspólnie z żoną muzyka, LaDonną Gales. Urozmaiciła występ męża i zrobiła to całkiem nieźle, bo muzyk nie mógł skupić się na grze. Nic dziwnego, gdyż widok pięknej kobiety, która wspaniale porusza się w rytm muzyki, a w dodatku umie śpiewać i grać na tamburynie zdekoncentrowałby każdego, nie tylko przedstawiciela płci męskiej. Eric Gales co chwilę podkreślał, jaką wspaniałą ma żonę i śpiewał do niej lub o niej. Ich wspólne „Block The Sun” na długo pozostanie w mojej pamięci.
Mam bardzo wiele odczuć związanych z koncertem, ale chyba pierwszy raz w życiu tak bardzo brakuje mi słów. Może zabrzmi to trochę banalnie, ale do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakie rzeczy można wyprawiać z gitarą. Instrument w rękach muzyka jest jak przedmiot, który zyskuje właściwości magicznych.
Porównywanie Erica Galesa do Jimiego Hendrixa nie jest przesadą. Bardzo ucieszyło mnie, że Gales postanowił zagrać własną wersję utworu „Who knows”. Jeszcze milszą niespodzianką było to, że zaprosił do śpiewania publiczność. Później nastąpił moment, w którym gitarzysta poprosił o ciszę. Zaproponował wykonanie refrenu piosenki w wersji szeptanej. W związku z tym, że publika zachowała się jak należy, eksperyment się powiódł i wyszło to nam naprawdę nieźle. Zmienił też tekst utworu i zamiast „They don't know / like I know”, śpiewał: „Poland knows / like I know”. Poza tym pojawił się też mój ulubiony utwór z albumu „Relentless” - „Make it there”.
Nowa płyta Erica Galesa - ,,Ghost Notes” bardzo przypadła mi do gustu, może za sprawą zapoznania się z częścią materiału na żywo? Podoba mi się „Misunderstood” i „Just Funk”. Eric Gales udowodnił, że drzemie w nim ogrom energii i talentu. Mam nadzieję, że Szczecin w dalszym ciągu będzie tak dobrym gospodarzem, jakim okazał się 8 lutego w klubie Free Blues Club. I może przyszedł czas na to, żeby nie demonizować całej amerykańskiej kultury?