…gdyż panujący na dziedzińcu ścisk nie pozwalał na swobodne ruchy. Tego wieczoru efekty dobrej promocji przeszły najśmielsze oczekiwania samych organizatorów.
Nie wiadomo, czy orkiestra, soliści, dobra pogoda, termin, repertuar, czy po prostu wszystko na raz przyciągnęło aż takie tłumy, ale już na piętnaście minut przed planowanym rozpoczęciem koncertu trudno było w ogóle dostać się na dziedziniec Muzeum Narodowego, nie mówiąc już o jakimś miejscu siedzącym, czy luksusie zobaczenia czegokolwiek. Liczba zainteresowanych koncertem orkiestry Baltic Neopolis i towarzyszących jej solistów – Joanny Tylkowskiej-Drożdż i Pawła Wolskiego zaskoczyła wszystkich. Bynajmniej nie dlatego, że nie spodziewano się publiczności – w końcu Baltic Neopolis Orchestra słynie z tego, że poprzez swoje kreatywne działanie uwzględniające słuchacza na pierwszym miejscu, nigdy nie brakuje im audytorium. Jednakże miejsce, jakim jest nie za duży dziedziniec w połączeniu z masą pragnących przeżyć koneserów okazał się klitką, bez możliwości swobodnego odbioru. Ponieważ przyszłam na czas – to znaczy, punktualnie, nie miałam szans na lepsze miejsce niżeli ściśnięcie się gdzieś z boku śmietnika, przy którym oczami wyobraźni odtwarzałam wizerunki artystów. Obok mnie wściekli na upał i tłok ludzie, łagodzeni jednak kojącymi dźwiękami węgierskich, czy może raczej cygańskich dźwięków, przekrzykiwali się w uciszaniu. Paradoksalnie, robiąc tym najwięcej rumoru. Pomimo rozkoszy płynącej z muzyki – przyznaję otwarcie, jestem fanką BNO!!! – nie potrafiłam nie rozkojarzyć się projekcjami pod tytułem: „co by było, gdyby komuś z pod samej sceny zachciało się wybrać do toalety…”. Wyobrażałam sobie ten dramat przeciskania się i ocierania o spocone, wystrojone w najwykwintniejsze stroje ciała, charakterystyczny raczej dla rockowych koncertów, niżeli muzyki poważnej. Choć więc chciałam móc skupić się wyłącznie na towarzyszącym koncertowi katharsis, nie potrafiłam tym razem oderwać muzyki od sfery profanum.
Głosy solistów po raz kolejny dały świadectwo jakości, do której chyba najbardziej przywiązują wagę animatorzy i pomysłodawcy sterujący rozwojem orkiestry. Jestem pewna, że dało się wysłyszeć ich rezonatory daleko za Zamkiem Książąt Pomorskich. Nie umknęło to również publiczności, która tradycyjnie już chyba dla koncertów BNO, doprowadziła do kilkukrotnego bisowania.
Również forma orkiestry nie umknęła mojej uwadze, ale to chyba wątek, o którym nie trzeba wspominać. Dyrektorka orkiestry i altowiolistka – Emilia Goch, pilnuje, by wśród orkiestry nie zdarzały się wpadki, czy niedociągnięcia. Do tego stopnia, że jeden z wiolonczelistów przećwiczył rękę i na kilka dni czy może przeddzień koncertu wylądował w szpitalu z łapką do rekonwalescencji (cały Szczecin Główny trzyma kciuki za zdrowie, miejmy nadzieję – do wesela się zagoi!).
Będąc niepierwszy raz na koncercie Baltic Neopolis Orchestry, mogę śmiało stwierdzić, że pod względem muzycznych doznań nic się nie zmieniło – jak zwykle byli fascynujący. Do swojej listy doświadczeń mogę jednak dodać fakt o przeludnieniu, który jest dla mnie swoistym dowodem na to, że orkiestra ta jest właściwie fenomenem, odstępstwem od reguły, gdzie muzyka poważna, choć szanowana, postrzegana jest jako pewnego rodzaju muzyczny pomnik, eksponat zakurzonego muzeum. Ociekająca życiem i energią młoda orkiestra jest genialnym połączeniem przyjemnego z pożytecznym. Klasyk we współczesnej formie. Oprócz wątku stricte artystycznego, mianowicie: dorobku płytowego i koncertowego, należy zuchwale podkreślać, że Baltic Neopolis Orchestra jest po prostu, wirtuozem rynku.