Domek Grabarza idealnie nadaje się do takich rzeczy, do brudnych, ale za to nietypowo pięknych koncertów muzycznych. Brudnych, bo nie jest to muzyka dla wszystkich, czasem szalona, czasem trudna, a czasem niecenzuralna. Przed Wami relacja z wydarzenia promującego: debiutancką płytę Marszałka Pizdudskiego i Panów z Oil Stains, tak bardzo bliskich przez wzgląd na północno-polskie korzenie.
Zacznijmy od anglojęzycznej formacji, bo ta wystąpiła pierwsza. Ciekawość mnie zżerała, jak będą grali na żywo, po wcześniejszym moim wysłuchaniu EP-ki w domu. Jeśli ktoś szuka czegoś z pokroju Black Keys w Polsce, niech zwróci na nich uwagę. Nie jest to identyczna stylistyka (nikt nie lubi grać jak inni), ale składowo obydwa zespoły rockowe-bluesowe prezentują się podobnie. Gitara i perkusja, z tymże z wokalem jest odwrotnie. Perkusista Der Strychen śpiewa, a to wyczyn nie lada, jak powiadają Ci, którzy w muzyce siedzą od lat. Na wiośle wymiata Sztyma. I ta skromna liczba muzyków zamykająca się w liczbie dwóch podziałała na moje zmysły zupełnie wystarczająco. Także Panowie, mam nadzieję, sądząc po waszym sposobie grania, nie odejdziecie od tego i nie dokoptujecie następnej osoby, bo jak mówi mądre przysłowie – nie ilość, a jakość się liczy.
Z całej gamy tego, co można było usłyszeć w sobotę w Domku Grabarza, Oil Stains najbardziej przekonali mnie repertuarem EP-kowym. Charakterystycznym oddźwiękiem utrwaliły się - mocno prowadzony od początku „Me and My Car”, nieco faktycznie przypominający jazdę pociągiem „Here Comes My Trains” i ogromnie hipnotyzujący, transujący „I'm Insane”. Ostatni utwór mogłabym słuchać w kółko, ale trzeba ustąpić miejsca kolejnemu artyście, czyli Marszałkowi Pizdudskiemu.
Zaczęło się od „A już tak ładnie żarło” (bo jakżeby inaczej miało się zacząć). Publiczność zakochana w tym utworze i domagająca się powtórki z rozrywki, ale Pizdudski miał misję. Chciał bowiem światu przybliżyć kawałki z krążka, co niedawno ukazał swoje oblicze. One Man Band już nie był taki „łan”. W związku z promocją udokumentowania twórczości na nośniku, artyście w niektórych utworach towarzyszyli zaproszeni goście - gitarzysta, dwie wokalistki oraz trębacz. Muzycy znani z pozostałych projektów (Pomorzanie, Vespa), gdzie Marszałek uczestniczył pod swoimi prawdziwymi personaliami (Piotr Markowski). Wróćmy z powrotem do One Man Band-u.
Jak określić człowieka orkiestrę w jednym słowie? Chyba tak – był piorunujący. Błyskało i grzmiało, a zebrane towarzystwo rechotało. Za zaparowanymi okularami w luźno ubranym mundurze (od natłoku w Klubie Storrady zrobiło się o kilka stopni cieplej) jechał równo po kolegach z zespołów - „Aj goł solo”, po artystach grających na koncertach patriotycznych - „Nigdy na sprzedaż”, po dziennikarzach (Chacińskim itd.) - „Puśćcie coś fajnego”, po złych kobietach - „Idź w ch*j”. Co tam jeszcze było? Aż tak dużo mięchem nie rzucało, bo i znalazły się kawałki rozczulające jak „Dziś nie kupisz tego już” czy „To rok już minął”.
Ni ma co, blus-kantry-pank okraszony słowną aurą w ustach, rękach i nogach Marszałka to jest „ciepło zło”, bo nie odstrasza, a zachęca do zapomnienia się w zmanieryzowanym, pełnym konwencji i zasad życiu. Być może wśród naszej publiczności stał ktoś ważny, kto na co dzień nie rzuca „ku*wami”, a w ten sobotni wieczór mógł sobie pozwolić na pełne odreagowanie bez cienia „krępacji”.
Dla przypomnienia, koncert był jednym z cyklu koncertowego „Tego Słucham” organizowanego przez portal TegoSlucham.pl, we współpracy z Klubem Storrady.
Foto:
Marcin Manowski