Drogi Czytelniku, czy wiesz „jak robi Yeti”? Nie wiesz? Nie przejmuj się. Ja też kiedyś nie wiedziałam.
– Nie znam się na sztuce współczesnej – ileż to razy wypowiadałam to zdanie lub miałam okazję je usłyszeć! Ze sztuką współczesną jest (ponoć) tak, że albo się ją lubi, albo nie. Proszę mi wybaczyć truizm – zainspirowała mnie wypowiedź pewnej pisarki, która w telewizji śniadaniowej powiedziała, że dorośli, których bito w dzieciństwie dzielą się na dwie grupy ludzi (i teraz uwaga, odkrywczy podział): na tych, którzy biją swoje dzieci i tych, którzy tego nie robią. Skoro albo się coś robi albo nie – to albo się coś lubi albo nie lubi. Czy na pewno?
Gdy odwiedzam muzea i widzę dzieła przedstawiające motywy typu: biała kropka na czarnym tle, pięć kolorów farby wylanych po kolei na płótno lub zdjęcie waginy – nie mówię nic. Nie mam w zwyczaju wykrzykiwać swoich opinii głośno, tak żeby wszyscy słyszeli – zwłaszcza w świątyniach sztuki. A poza tym nie chciałabym przeszkadzać paniom pilnującym eksponatów w rozwiązywaniu krzyżówek lub czytania „Życia na gorąco”. Ale gdybym mogła i bardzo, bardzo chciała ekspresyjnie wyrazić co czuję i myślę na widok niektórych tworów wychodzących spod ręki artysty, mój głośny okrzyk prędzej zabrzmiałby: „Motyla noga!” niż „Ależ to genialne!”. Na początku uczciwie uprzedziłam: „Nie znam się na sztuce współczesnej”.
W czym tkwi problem? We mnie? W artyście? Mogłabym zrzucić całą winę na kogoś. Byłoby mi lżej. Niby proces socjalizacji trwa całe życie, ale w obecnych czasach kultu dziecka, każdy z nas doskonale wie jak ważną rolę w procesie kształtowania wrażliwości, w tym kulturalnej, pełni dzieciństwo (swoją drogą, moje bohomazy z wieku przedszkolnego przypominają mi pewien obraz). Może to wina rodziców? Zamiast na happeningi zabierali mnie do kina na produkcje typu „Król lew”. A może winien jest i tak coraz gorzej oceniany system edukacji? [Patrz: przedostatni felieton]. A może niewrażliwość na sztukę abstrakcyjną przejęłam od znajomych? Wielu z nich twierdzi, że „te wszystkie” festiwale w domach kultury to „bezsensowne wyciąganie pieniędzy od miasta”. Po chwili dodają, iż „nie znają się na sztuce współczesnej”.
Tutaj dochodzę do sedna. To dzięki znajomym, kpiących z filmu przedstawiającego pana pokazującego „jak robi Yeti”, wybrałam się na festiwal sztuki wizualnej. Stroniłam od sztuki współczesnej. Chyba należę do grona ludzi zgadzających się z Marcinem Świetlickim: „Kiedyś było inaczej, kiedyś było lepiej”. Zrobiłam jednak wyjątek, bo, po pierwsze mieszkam w Szczecinie, gdzie nie ma Yeti, więc film o tym stworzeniu to dla mnie egzotyka bez ruszania się z miasta; a po drugie, recenzja znajomych była tak zgryźliwa, że chciałam zweryfikować to co „na tych fatalnych festiwalach pokazują”. Kwadrans później oglądałam wspomniany wyżej film. Z ciekawością obserwowałam postać niskiego mężczyzny zamieszkującego Himalaje, pokazującego ślady domniemanego Yeti. Nie potrafiłam dostrzec sztuki w sztuce. W naśladowaniu odgłosów mitycznego dwunożnego stwora i pokazywaniu jego domniemanych śladów nie wyczułam żadnego przekazu. Nic znaczącego, symbolicznego, mądrego. Ludzie stojący koło mnie chyba też nie za bardzo załapali intencję artysty, ale żyje się dalej, zwiedza się dalej, chodźmy na film o porodzie. Film o porodzie był jeszcze trudniejszy w odbiorze, bo za dużo było tam krwi, a jak krew to ja mdleję, a jak mdleję to nie zwiedzam i wychodzę. Wyszłam.
Ale to nie jest tak, że ja sztuki współczesnej nie lubię ani trochę. Zdarzają się wyjątki. Nie jest też tak, że stare równa się dobre. A jeśli coś mi się podoba, to nie dlatego, że ja to rozumiem. Chyba właśnie w tym tkwi problem. W rozumieniu. Nie wszystko da się zinterpretować jak wiersz na polskim. Próbuję tłumaczyć dzieła z języka sztuki na język życia i gdy mam z tym trudność, odwracam się na pięcie i rezygnuję (na studiach odkryłam istnienie mnogości tłumaczeń rzeczy, które uprzednio rozpatrywałam w systemie jeden zero). Z drugiej strony brakuje mi motywacji do analizy dzieła sztuki, jeśli dziełem sztuki jest wypchany kot. Ponoć sztuka współczesna może służyć rozrywce, nawet, gdy odbiorca przez cały performance myśli „co jest pięć.” Albo wystarczy, że sztuka budzi reakcje [czytaj: oburzenie wypychaniem kota świadczy o obłudzie mięsożerców]. Pozytywne opinie, negatywne opinie, jakie to ma znaczenie: ludzie przychodzą, odchodzą, komentują, piszą artykuły, czasem nawet zostawią komentarz na Onecie, co to za głupia baba wypycha zwierzę. Nieważne co mówią, ważne, że mówią. Śmierdzi mi to autoreklamą a'la Kim Kardashian. Może to znak czasów? Nie znam się na sztuce współczesnej.
Przychodzi mi teraz do głowy wspomnienie pewnej rozmowy prowadzonej ze znajomą studentką malarstwa. Nie pamiętam kontekstu rozmowy, ale w pewnym jej fragmencie powiedziałam, że uwielbiam Żywolewskiego. K. spojrzała na mnie tak, jak ja patrzyłam na film o Yeti. – Żywolewskiego? Lubisz Żywolewskiego? No co ty... – Po czasie doczytałam, że Żywolewski zaliczany jest to malarzy prymitywistów. I wiecie co? Jeszcze bardziej go lubię!