..."Pierwszym wejściu do ogrodu", jej inspiracjach, niezwykłych przygodach, poczuciu wolności i nie tylko rozmawialiśmy w ogródku Artystki na szczecińskim Pogodnie.
Szczecin Główny: Spotykaliśmy się w Twym cudownym ogródku z kilku powodów. Pierwszym i podstawowym przyczynkiem do naszej rozmowy jest pierwsze wejście do ogrodu - „The First Entrance to the Garden”, czyli Twoja pierwsza płyta. Twoja i LeeMeet Trio.
Liliana Kostrzewa: Moja, Pawła Grzesiuka i Radka Wośko.
Z Radkiem poznaliście się jeszcze w liceum.
Kiedy nie umieliśmy jeszcze grać jazzu (śmiech).
Przeszliście, jak sama niejednokrotnie mówiłaś, lepsze i gorsze chwile. A skąd pomysł na tę płytę?
To nie jest nawet jakiś pomysł, który się nagle znalazł i pojawił, tylko już siedział we mnie od dawna. Z resztą, przyznam się szczerze, że chyba gdyby nie przyjaciele i ludzie na mojej drodze, którzy popchnęli mnie do tego, płyta by nie powstała. Boguś Kaczmar, mój nauczyciel fortepianu na drugim roku studiów w Katowicach, który mówił, że mam robić swoje i się nie przejmować. Krzysztof Herdzin, dwa lata temu na Audiobrzegach powiedział, że jeśli nie ja, to nikt inny tego nie zrobi. Zmotywowali mnie do tego i w pewnym momencie nadszedł czas, żeby chłopaków po prostu wsadzić do samochodu i pojechać Gdańska. Swój wkład w tę płytę mieli też ludzie z Artmosfery (salonu fortepianów), którym bardzo podobał się mój koncert w lutym zeszłego roku z Basią – moją koleżanką i wokalistką. Powiedzieli mi o studiu, które dzierży w rękach ich kolega z Poznania, teraz już z Gdańska. Dali mi do niego kontakt no i tak na koleżeńskich warunkach umówiliśmy się na nagranie kilka miesięcy później.
Wchodzimy do tego Twojego ogrodu i co tam znajdujemy?
Wszystko. (ze śmiechem) Najpierw jedziemy sobie pociągiem, później zawieszamy wzrok na chmury, niebo, czyli coś co ja uwielbiam robić właśnie w swoim ogrodzie. Uwielbiam położyć się na chwilę w trawie i oglądać, jak te chmury lecą na wietrze. Czuję wtedy stan błogości. Wracając do płyty, później idziemy wciąż naprzód, przed siebie. Przemierzamy też inne, fascynujące rejony Polski, nie tylko nadmorskie. Dlatego Podhale i „Zbójnicki”.
Przed Podhalem jest jeszcze wycieczka za granicę i Chick Corea.
Lecę przez ocean, otwieram oczy na to wszystko i…
…potrafisz latać.
I czuję, że potrafię latać, mimo że nigdy w Stanach nie byłam i szczerze mówiąc, w jakiś sposób przeżywałam z Radkiem jego lot do Stanów. Bardzo cieszyłam się z tego, że chociaż on z naszej trójki może tam być. Jest bardzo wielu pianistów i muzyków ze Stanów, którzy są mi bliscy już od dawien dawna. Mimo że nigdy tam nie byłam, to czuję się blisko nich. Później wracam, później te góry i Zbójnicki…
…a potem filmowo.
„Simple Major” gramy już od lat. To był jeden z pierwszych utworów, które napisałam zafascynowana finalnym akordem Etiudy op.33 Rachmaninova, będąc jeszcze na studiach. Później z Radkiem zaczęliśmy go grać. On go pokochał i dlatego za każdym razem jak go gramy, lubimy ten temat nie tylko grać, ale też śpiewać.
Mówiąc o filmach, chciałem nawiązać do Charliego Chaplina, ze względu na jego utwór – „Smile”.
Byłam w szoku, ze w ogóle Chaplin pisał muzykę i dowiedziałam się o tym, kiedy grałam w kinie Pionier jako taper.
Zdajesz sobie sprawę, że za chwilę odpowiesz mi na wszystkie pytania, chociaż ich jeszcze nie zadałem?
Widzisz, ja lubię konkretną rozmowę. (ze śmiechem) Możemy szybko skończyć wywiad i cieszyć się ogrodem.
Jeszcze mam ich kilka, nie myśl sobie. Wróćmy jednak do Charliego Chaplina i muzyki.
„Smile” zawsze mnie pozytywnie nastraja do życia. Uwielbiam rozgrywać się na tym kawałku. Lubię go grać zarówno w kinie, jak i w mojej pracy w balecie. Z resztą moi tancerze też to lubią. Niektórzy nawet nie wiedzą, że to „Smile”, ale lubią i się uśmiechają. I to jest taki właśnie też dobry kawałek na bis.
A na końcu płyty jest coś, co zna każde dziecko, ba, każdy człowiek w Polsce.
Tak! Od dziecka po staruszka.
Skąd się wzięła ta wariacja na temat „Wlazł kotek na płotek”?
Od wielu lat zajmuję się działalnością pedagogiczną, również prywatnie. Możesz to zaznaczyć. Lokowanie produktu! (ze śmiechem)
Tutaj podajemy adres mailowy do Lili: lilak1@o2.pl
Zapraszam! A wracając do tematu, miałam już przyjemność uczyć. Moim pierwszym uczniem był pięciolatek. Pozdrawiam serdecznie Kubusia z Poznania. Mam jeszcze od Ciebie prezent na gwiazdkę - ołówek z łosiem. Do dzisiaj piszę nim nuty. Najstarszą uczennicą jest i była pani Maryna, która uczy wychowania teatralnego w szkołach ponadgimnazjalnych w Poznaniu, która kiedyś własnym rowerem przyjechała do mnie na drugi koniec Poznania, na osiedle Sobieskiego. Kiedy zaczęła się u mnie uczyć miała 67 lat. Panią Marynę też pozdrawiam. Można powiedzieć, że zrobiłam nieświadomie badania społeczne, jak to jest z tą naszą umiejętnością gry na fortepianie i większość ludzi zawsze podchodzi do fortepianu i gra właśnie ten utwór.
Myślę, że nawet tego bym nie zagrał, ale lubię słuchać.
Sądzę, że po pięciu minutach ze mną przy pianinie nie miałbyś z tym problemu.
Patrząc na same tytuły, na płycie będzie można znaleźć bardzo ciekawe wypadkowe. To gra Lili w sercu?
To mi bardzo mocno gra, ale powiem Ci, że najbardziej mi gra to, co się dzieje po usłyszeniu tych głównych tematów, które są rozpoznawalne i melodyjne, czyli zabawa tematem. Obrabianie go od każdej możliwej strony, otwartość na to co się zadzieje w czasie konkretnej chwili. To jest coś, czego nie nauczono mnie w żadnej szkole muzycznej. Do tego zawsze tęskniłam i zastanawiam się, jak ci improwizujący ludzie to robią? Po prostu siadają i grają? Ale jak? Bardzo dużo słuchałam, a w ogóle nic nie wiedziałam o jazzie. Z Radkiem na początku po kolei wszystkie nasze ulubione piosenki, tematy jazzowe graliśmy od razu na żywca ze słuchu. Radek był czasem pod wrażeniem, że potrafię to zrobić. Ja też byłam pod wrażeniem, jak mogłam grać po prostu nuta w nutę po kimś, czego dzisiaj w ogóle już sobie nie wyobrażam, bo mam coś do powiedzenia własnym głosem. Wydaje mi się, ten etap też był potrzebny, żeby nauczyć się rozumienia tej muzyki. Łączę to również z wiedzą. Wszyscy kompozytorzy na studiach muszą uczyć się kontrapunktu, muszą uczyć się instrumentacji, czyli właśnie wiedzy o instrumentach, łączeniu tych instrumentów, które są bardzo różne. Wiadome mi było, że są takie techniki polifoniczne, jak na przykład technika augmentacji, czyli przedłużania tematu, diminucji, czyli dwa razy szybszego wykonania, co w jazzie również ma miejsce i to jest nazywane na przykład double time, czyli bardzo szybko, albo half-time, czyli wszystko dwa razy wolniej. Po prostu inne nazwy, ale chodzi o to samo. Jest też technika raka, czyli gramy temat od tyłu, co jest szaleństwem, ale jakże pozytywnym. Jest jeszcze technika inwersji, czyli odwrócenia. Odwracamy temat, gramy go jakby w odbiciu lustrzanym. Fuga to techniki polifoniczne przede wszystkim - Jana Sebastiana Bacha i to jest kopalnia wiedzy dla mnie. Dzisiaj okazuje się, że to wszystko mogę wykorzystać w improwizacji, która dzieje się po temacie, czyli w tej zabawie, którą najbardziej lubię.
Oprócz Pawła i Radka ktoś jeszcze jest bardzo zasłużony dla tej płyty.
Kris Górski, który nas nagrywał i masterował. Polecono mi go w Poznaniu. Po nagraniach bardzo dużo podróżowałam. Byłam na Ukrainie i w Holandii. Wróciłam do Polski i dosłownie dzień po przyjeździe pojawiłam się u Krisa w domu. Tam masterowaliśmy płytę. Później długo szukałam wydawcy. Bardzo długo. Aż do ostatniego tygodnia kwietnia, kiedy dostałam bardzo pozytywną odpowiedź dotyczącą wydania płyty. Wszystko zadziało się właściwie w kilka dni. Okazało się, że wydawcą tej płyty jest mój kolega jeszcze z podstawówki, Łukasz Kurzawski. Jest nie tylko reżyserem dźwięku i wiolonczelistą, ale ma własną wytwórnię RecArt. I ta wytwórnia właśnie wydaje moją płytę pod numerem 13.
To szczęśliwa liczba.
Pewnie, że szczęśliwa. Łukasz zapytał mnie, czy ją zmienić, czy nie. Nie jestem przesądna. Łukasz Kurzawski dopnie wszystkie sprawy związane z dostępnością płyty w Empikach i Media Marktach. Z tego co słyszałam, płyta ukaże się też w Stanach. Szukajcie mojej płyty, bo będzie dostępna w lipcu. Ta płyta pojawi się też fizycznie w pudełkach i on-line na iTunsie w Stanach też właśnie w tym okresie.
Co jest najważniejsze dla Ciebie jako muzyka w koncercie?
Żeby się dobrze bawić! (ze śmiechem) I żeby moi słuchacze też się dobrze bawili.
Powiedziałaś kiedyś: „Odnajduję się w wolności do improwizacji. Sama to odnalazłam, daję tym upust swoim emocjom. Znalazłam ludzi, którzy też to pokochali i gramy razem do dziś”. Mówiłaś wtedy o Radku. Innym razem stwierdziłaś, że kiedy wchodzisz do studia z Pawłem i z Radkiem, to wtedy czujesz się wolna i szczęśliwa. A kiedy jeszcze, poza studiem i sceną czujesz się wolna i szczęśliwa?
Nie o wszystkim mi wypada mówić w tym wywiadzie. (ze śmiechem) Chcę uważać na słowa, bo jednak słowo też jest ważne. Muzyka w wypadku osoby improwizującej to też są słowa i warto o nie dbać, więc nie chciałabym mówić czegoś, czego mogłabym później pożałować. Ale gdzie czuję tą wolność? Mówiłam na spotkaniu, z którego pochodzi ta wypowiedź o pewnej czynności, która daje mi wielką radość, czyli o jeździe na rowerze przez park. Naprawdę, nie znam drugiego miasta poza Krakowem, gdzie można tak sobie ładnie przez park w centrum miasta przejechać rowerem i być rekordowo szybko w miejscu pracy, szybciej niż jakimkolwiek transportem komunikacji miejskiej, czy też samochodem. To jest też wolność. Po drugie podróżowanie, poznawanie innych kultur, innych ludzi to jest bardzo otwierające oczy - „Open your eyes”. Dzisiaj możemy też latać, więc „You can fly”. To już żadne odkrycie, wystarczy tylko chęć i też z tego korzystam, przyznam się szczerze, całkiem często.
Poznawanie nowych kultur. W twoim życiu miał miejsce bardzo ciekawy epizod, o którym tylko niektórzy wiedzą. Rok 2008, Republika Zielonego Przylądka i odwiedziny u Ceasrii Evory.
Taki chodniczek dokładnie jak tu obok, tylko że w Afryce i na Wyspach Zielonego Przylądka i dom mniej więcej jak mój. Ja z ekipą 10 studentów na pierwszej wyprawie misyjnej.
Pukacie do drzwi, otwiera kamerdyner, a potem wychodzi do Was jej wnuczka.
Tak, dziewczynka zaprosiła nas do środka, ale reszta zwiała! Pozdrawiam tych, którzy zwiali. Tylko dwie osóbki ostały się z wielkiej gromady. Tak się bali Cesarii.
Wchodzicie do jej domu i okazuje się, że ona ma wtedy urodziny. Sześćdziesiąte siódme. Jakie to uczucie śpiewać sto lat komuś takiemu?
Wtedy ze szczęścia się jakoś za dużo nie myślało, po prostu jak się dowiedziałyśmy, że ma urodziny to tak jak w każdym szanującym się polskim domu, gdzie „Gość dom, Bóg w dom” weszłyśmy i wpadłam na spontaniczny pomysł, żebyśmy sobie z akompaniamentem mojego kija deszczowego zaśpiewały „Sto lat”. Później jeszcze moja koleżanka to przetłumaczyła na portugalski. Cesaria była wzruszona. Siedziała sobie na swoim fotelu. Nie mogła się nadziwić, że trzy białe dziewczyny są w jej domu i śpiewają jej „Sto lat” w jakimś dziwnym języku.
Ile dało Ci to spotkanie?
To było coś wyjątkowego. Byłyśmy u artysty w domu. Poza radością i tym, że nastąpił tak niesamowity zbieg okoliczności, to okazuje się, że ci wielcy artyści są takimi samymi ludźmi jak Ty, czy ja. Są ludźmi, którzy mają swoje życie, mają swój domek, rodzinę i to jest piękne, że robiąc codziennie to, co robimy najlepiej, nawet jeśli jesteśmy znani na cały świat, dzięki temu - każdy z nas ma jeszcze życie oprócz tego. To są normalni ludzie. Pierwszy raz doświadczyłam tego ludzkiego aspektu bycia artystą - na spotkaniu po koncercie w 2000 roku albo w 2001 roku na koncercie Anny Marii Jopek w Filharmonii Szczecińskiej, gdzie siedziałam za Czarkiem Konradem i to jest kolejna historia, która się zaraz stworzy. Siedziałam za nim, bo nie starczyło już miejsc wśród słuchaczy po stronie widowni i po koncercie podeszłam do Ani po autograf. To było tuż po koncercie, nawet nie miała za dużo czasu dla siebie, a wiem, że na pewno była wykończona. Ania zupełnie swobodnie, naturalnie, przy malutkim stoliku przyjmowała kolejnych fanów i robiła to z taką miłością, jak dobra przyjaciółka. Nie jako wielka artystka z dumą i jakąś nonszalancją, tylko normalna, wspaniała, uczynna, życzliwa osoba. I to mnie urzekło. Okazało się, że Ania, którą znam z telewizji i nagrań, jest po prostu wspaniałą osobą. To było cudowne odkrycie. Tak samo było z Cesarią. Poza tym, że miała długie tipsy z okazji urodzin i bardzo dużo biżuterii, to była tak kochana i miła jak moja babcia, tylko że miała jeszcze turban na głowie i była ciemnej karnacji. To wszystko.
Wracając jeszcze do Twojej płyty, w tekście „Smile” Charliego Chaplina jest taki fragment: „You’ll find that life is still worthwhile if you just smile”. Kiedy Cię widzę, zawsze jesteś uśmiechnięta.
To może głupio wyglądać. Niektórzy może myślą, że coś ze mną nie tak, albo że jest mi za dobrze, skoro tak często jestem pogodnie nastawiona do życia (śmiech). Uśmiech też może przykrywać różne rzeczy. Musimy zdawać sobie z tego sprawę, że to nie zawsze jest tak ładnie, jak wygląda. W moim przypadku to zwyczajna potrzeba serca i uśmiecham się mimochodem. To jest jedna z czynności, na które nic nie poradzę. Po prostu już taka jestem. Albo ktoś mnie taką lubi albo nie i też ma takie prawo. Jeśli komuś przeszkadza, że ktoś się uśmiecha, albo myśli, że ktoś się z Ciebie śmieje, to trzeba zastanowić się, gdzie leży problem. W tym uśmiechu czy w naszej otwartości na innych.
Myślę, że najlepszym zakończeniem naszej rozmowy będzie uśmiech i oczekiwanie na owoc Waszej ciężkiej pracy. Mam nadzieję, że jak najwięcej uśmiechów wywołasz w trakcie koncertów i odsłuchiwania płyty.
Chcę, żebyście się uśmiechali ile wlezie. Wyobrażam sobie, że wchodzicie do swojego ogródka albo na działkę - cokolwiek tam macie zielonego koło swojego domu - i w taki słoneczny dzień jak dziś - kładziecie się na kocu. Sami albo z kimś, bo może z kimś jest przyjemniej (uśmiech). Włączacie sobie moją płytę albo słuchacie jej przez Internet i jesteście po prostu szczęśliwi, tu i teraz. Czego życzę Tobie i wszystkim moim słuchaczom.