Infantylna Raggafaya, perłowy Podsiadło i wypalone Strachy na Lachy to mieszanka studencka, w której z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie. Pytanie tylko dokąd zmierza apetyt żaków? Momentami mam wrażenie, że w stronę pustego hot doga ze stacji benzynowej półprzytomnie jedzonego o 3 nad ranem.
Odkąd mieszkam w Szczecinie, a będzie już z 7 lat, nie pamiętam tak mocnego line-up'u. Nareszcie nie ma Comy, której - nic zespołowi nie ujmując - Szczecin miał już chyba przesyt. Nie ma szczęśliwie bezwartościowych panów z formacji Bracia Figo Fagot, bezczelnie kasujących za swoje wykony pieniądze. Jest za to Luxtorpeda, Bednarek, Jamal czy najwyższej klasy raperzy z całego kraju.
Drugi dzień wydawał mi się najsłabszy z całej trzydniowej, juwenaliowej zabawy. Oprócz cudownego dziecka X-Factora, nic mnie porwało. Ale może od początku. Dobrze, że organizatorzy studenckich harców pozwolili wejść na scenę młodym, miejscowym kapelom. Dla niektórych z nich wydaje się to być chyba jednak za wcześnie. Mam tu na myśli Unuseless, młodych ludzi, którzy oprócz przekornej nazwy ("nieniepotrzebni") nie stworzyli na scenie nic, co mogłyby przyciągnąć pod scenę kolejne 8 osób. Bardzo nieokreślone, garażowe granie z przewidywalnymi partiami perkusji przywodziło na myśl jedynie słowo "poszukiwanie". Powiedziałbym nawet, że na tym etapie nazwą grupy powinno być raczej "unstylish". Jedyne co zwróciło moją uwagę to ciekawa barwa niemrawej wokalistki.
Miłym zaskoczeniem była druga szczecińska kapela Overdose. Panowie grali jakby wyszli z łona AC/DC. Czy to zarzut? Bynajmniej. Spójne łojenie w stylu hard'n'heavy może nie było zbyt nowatorskie, ale na pewno spójne i stylowe. Dzięki temu band zgromadził pod sceną kilka nowych facjat, które z kolei dały się ponieść współpracy w postaci okrzyków "hey" i klaskania "na raz" w prostych jak budowa cepa piosenkach.
Po supportach przyszedł czas na pierwszy zespół z grona headlinerów. Koszalińska Raggafaya, znana gawiedzi z Must Be The Music, weszła na scenę jak po swoje i na początku mi się to podobało, bo energetycznie było tak, jakby na scenę wpuścili całe reggae'owe zoo z małpami na czele. Niestety z utworu na utwór, zespół tracił świeżość proponując dziwaczny miks prostackiego usy-tasy i quasi jamajskich wokaliz. Zdaję sobie sprawę, że muzyka formacji kojarzy się z wyluzowaniem, kolorem zielonym i dobrym holenderskim paleniem, ale czemu do licha, panowie muszą przyjmować pozę spuszczonych ze smyczy 16 latków upalających się do nieprzytomności? Naiwne to i infantylne, ale ludziom się podobało.
W oczekiwaniu na drugą gwiazdę na scenie pojawił się prowadzący, choć powinienem dodać żenujący prowadzący. Styl i kultura w jakim wypowiadał się ów jegomość przy kości, wołał o pomstę do piekła, a żarty w stylu "dziewczyny łapcie pałki, bo to Wam najlepiej leży w dłoniach" powinny doczekać się wygwizdania ze strony piękniejszej części publiczności. Betonowe żarty rozbił z impetem cudowny, zaledwie dwudziestojednoletni chłopak, na którego najbardziej liczyłem tego wieczora. Dawid Podsiadło zaspokoił oczekiwania zarówno muzycznie jak i wizualnie (rewelacyjne światła) a już po pierwszych utworach udowodnił, że zasługuje na miano polskiego Bono! Mimo zupełnie innego charakteru koncertu, snującego się gdzieś pomiędzy ludźmi, artysta pokazał klasę i dojrzałość (21 lat!), której uczyć się powinni poprzednicy. Świadomość głosu i jego możliwości, skromność, sposób budowania napięć odświeżyły powietrze na juwenaliowym polu. Można oczywiście spierać się czy jest to odpowiednia muzyka na taką okoliczność, ale przyznać trzeba, że zwycięzca X-Factora zostawia daleko w polu kolegów po fachu.
Koncert zakończył zespół - fenomen. Piszę to na podstawie reakcji tłumu, który znał chyba każde słowo śpiewane przez Grabaża, bo sam tego fenomenu nie rozumiem. Strachy na lachy to chyba najbardziej rozchwytywany na juwenaliach zespół, który zawsze gromadzi masę studentów. Niestety dla mnie, nadgryziony zębem czasu kolektyw, proponuje dziwną punkowo - reggae'owo - folkową mieszankę ze specyficznym słowem autorstwa lidera, którego zwyczajnie nie kupuję. Swoją drogą frontowość Grabowskiego sprowadzała się do pytania "czy zaśpiewacie z nami?" i ręką w kieszeni. Miałem wrażenie że 49 letni wokalista jest już trochę zmęczony masą koncertów i tysięcznymi wykonaniami "Dzień dobry….". Nie ma już tego szwungu (nota bene poznański regionalizm) z czasów Pidżamy Porno, która szturmem zdobyła moje szczeniackie serce. Bez fantazji i wysiłku ze strony zespołu minął mi ten koncert, ale czymże jest moja opinia w obliczu skaczących, klaszczących i śpiewających tłumów? Dochodzę do wniosku, który daje mi dwie opcje: albo jestem już stary i nie umiem się bawić albo jeszcze kiedyś przyjdzie mi zrozumieć tą twórczość, bo jak na razie "ich verstehe nicht mein Freund…".