Na początek mała instrukcja obsługi i intencje. Intencje mam dobre, a z instrukcją jest tak: znam się na jednej rzeczy - muzyce - i o niej w kontekście ostatnich 10 lat napiszę. Pisać będę w skali osobistej z racji mojego usposobienia, niemożliwości znajomości wszystkiego, ale także dlatego, że gdyby każdy w tym kraju zajmował się sprawami na których się zna, byłoby lepiej, a na bank łatwiej. Dla lepszego naświetlenia sprawy proponuję wersję „Poland is out of UE”.
W przeddzień wyjazdu do zachodnich sąsiadów niecierpliwie stoję z chłopakami z zespołu po europejskie przepustki. Od paru tygodni obowiązują dla niezrzeszonych w UE krajów. Zamiast ugrać kilka dobrych nut, marnujemy czas w dusznej kolejce ludzików czekających na wizę tak jak my. Czuję się jakbym wyjeżdżał na drugi koniec świata. Ale nic, doczekaliśmy się. Bierzemy swoje świstki i kolegów z zespołu… a właśnie! Koledzy z zespołu dzwonią, że droga z Poznania do Szczecina jest najgorsza i spóźnią się okrutnie. Próbę trafia szlag, w związku z czym wracamy zardzewiałymi tramwajami do domu. Chłopaki przyjeżdżają, ale droga dała im tak po tyłku, że próba nie ma większego sensu. Wymordowani kładziemy się spać.
Rano, przed samym wyjazdem próbuję wysłać maila do organizatorów grania, ale łącze mam śmiesznie wolne, a strony z domenami „.ue” nie otwierają się w ogóle. Trudno. Ładujemy majdan do busa i z kopyta ruszamy do Niemców umilić im wieczór. Pierwsze „ale” pojawia się rzecz jasna na granicy. Mimo odczekania dzień wcześniej kilku godzin w kolejce po wizy, tu czekamy równie długo. Udaje się wreszcie dobić do szlabanu. Do auta podchodzi pan „ważny” pytając, czy mamy coś do oclenia i sugerując, że czas oczekiwania może się skrócić, jeśli „się dogadamy”. Kasy nie ma, ale chłopaki wyciągają przeznaczoną na podróż flaszkę i jeden przez drugiego podają celnikowi. Ten otwiera szlaban i jedziemy do "ważnych" panów niemieckich. Ci z kolei nie chcą pieniędzy, ale za to dopytują, dlaczego nie mamy naklejki dopuszczającej do obiegu nasz wehikuł. No nie mamy, nie da się ukryć. Ile taka przyjemność, 40 euro? Ok. Wychodzę z busa do kantoru i po drastycznie niekorzystnym kursie wymieniam poczciwego złocisza. Płacę, przyklejam i jedziemy. Do celu mamy jakieś 300 km i gdyby nie akcje na granicy pewnie bylibyśmy już po soundchecku. Spokojnie. Nauczyłem się już planować takie rzeczy z zapasem.
Na miejscu czeka na nas wszystko czego potrzeba, włącznie z publiką. Dajemy dobry koncert, publiczność daje dobre brawa i wypompowani wracamy do garderoby po flotę. Kolejne „ale” to stawka, której wysokość ustalana była inna. Okazuje się, że musimy zapłacić wyższy podatek, ponieważ jako Polska nie podpisaliśmy umowy podatkowej z Unią. Hm, chyba raczej nie odzyskamy 40 Euro za naklejkę. Następne „ale” pojawia się wraz z telefonem i kwotą 4,90 zł za minutę. Telefonu do panny zatem nie będzie. Rano jemy pożywne śniadanie, w busa i jazda do domu. Na granicy jest już względnie, chociaż z racji zmęczonego wyglądu i równie ciężkiego oddechu, zajmuje to dobrą godzinę. Tym razem nie mamy flaszki, dlatego 30 Euro dla panów w uniformach już czeka. No to już koniec. A! Jeszcze trzeba przypomnieć „korzystny” kurs waluty, co w rezultacie daje nam ledwie kilka złotych na kończący weekend browar i potworne zmęczenie.
Ta wersja wcale nie jest drastyczna, wydaje mi się. Pamiętam jeszcze kilka wojaży w takich warunkach. Tak jak pisałem na początku – gospodarki analizować nie zamierzam, GMO również. Grać potrafię – tak mówią - i bez zbędnej dyskusji: dzięki tej dekadzie jest mi lepiej.