Przeniesienie grafomanii na deski teatru jest wyzwaniem samym w sobie. Co więc skłoniło mnie do zobaczenia „adaptacji” bestellerowej powieści E.L James? Jak zwykle zawiniła ciekawość, bo to ona zagnała mnie w poniedziałkowy wieczór na spektakl „Klaps! 50 twarzy Greya” warszawskiego Teatru Polonia.
Ciężko powiedzieć co sprawiło, że kiepsko napisana, banalna i harlequinopodobna opowieść zdobyła serca kobiet na całym świecie. Stawiam na mistrzowski marketing, który działa również przy okazji tegorocznych Walentynek, napędzając sprzedaż biletów na sale kinowe dla rozochoconych lekturą pań, a także ich, nie do końca świadomych całego zamieszania, połówek. Niemniej, fenomen „50 twarzy Greya” zauważono również w teatrze.
Sprawcą całego zamieszania jest Kanadyjczyk, reżyser John Weisgerber, który postanowił uteatralnić światowy przebój, potocznie zwany „pornosem dla mamusiek”. Propozycja Teatru Polonia, skusiła więc wielu szczecinian wizją mocnych i wyuzdanych scen, a także nagą klatą ponętnego Mateusza Damięckiego.
„Klaps!” w zamierzeniu stanowić miał inteligentną dygresję i zabawę z hitami mainstreamu – wyszła z tego nieśmieszna, dziwaczna kompilacja, pełna niewyszukanych tekstów i sztampowych odniesień do współczesnej kultury, internetu, a także innych książkowych bestsellerów ostatnich lat. Wszelkie odważniejsze zagadnienia dotyczące seksu są w spektaklu zmyślnie przemilczane w licznych piosenkach, przez których ilość widz ma wrażenie, iż uczestniczy w surrealistycznej adaptacji „50 twarzy Greya” zrealizowanej przez wytwórnię Walta Disney'a.
„Klaps! 50 twarzy Greya” to obwoźny towar, który dobrze się sprzedaje, dorównujący poziomem śmieszności polskim kabaretom. Jednakże podobnie jak w przypadku kabaretów, z całą pewnością na „Klapsa!” również znajdą się chętni.
Foto:
mat. pras.