Wszyscy podsumowują i postanawiają, a ja zastanawiam się nad kondycją szczecińskiej kultury. Uczestniczyłam w wydarzeniach tak słabych, że wolałabym o nich zapomnieć, ale powtórzę za Świetlickim: zdarzały się jaśniejsze momenty.
Rok 2014 to czas wielu kulturalnych przeżyć – byłam biernym (lub nie) odbiorcą, festiwalową wolontariuszką i współorganizatorką kilku wydarzeń. Doświadczenia te doprowadziły mnie do pewnego wniosku: szczecińska kultura odczuwa głęboki strach.
Przede wszystkim boją się Ci, do których wydarzenia są adresowane. Chociaż role widza i słuchacza sprawiają wrażenie najprostszych, odbiór nie jest wcale sprawą łatwą. Żeby przyjąć kulturalną treść i ją zinterpretować nie wystarczy „przyjść i wyjść”. Z drugiej strony, nie trzeba mieć doktoratu z historii sztuki, żeby swobodnie poruszać się po muzeum. Przeciętny potencjalny odbiorca boi się swoich własnych odczuć związanych z kulturą. Dlaczego się boi ? „Bo się nie zna”. Dlaczego się nie zna? Tutaj sprawa się komplikuje.
Mam nadzieję, że doczekam czasów, w których wizyty w operze i filharmonii nie będą domeną zamożnych emerytów i pracowników „budżetówek”. Boimy się kultury wysokiej, bo już sam zwrot „kultura wysoka” (można sobie zamienić na „elitarna”, ale to niewiele pomaga) daje nam do zrozumienia, że to coś niekoniecznie dla nas. Rok 2014 przyniósł znaczącą zmianę w relacji instytucja-szczecinianin. Filharmonia im. Mieczysława Karłowicza przyciąga więcej słuchaczy niż kiedykolwiek, a to za sprawą nowej siedziby. Ogrom selfie zrobionych na Małopolskiej mnie nie żenuje, wręcz przeciwnie, cieszy mnie, że ludzie czują się w filharmonii swobodnie. Sama obecność w instytucji kultury oswaja ludzi z dziedziną życia, do której mają wiele uprzedzeń.
Wydawałoby się, że skoro nie po drodze nam tam, gdzie przyjmują nas sztuką, ucieszymy się, gdy artyści wyjdą do nas na zewnątrz. Nic bardziej mylnego. Sztuka na ulicy, to dopiero budzi grozę! Podczas tegorocznej odsłony Spoiw Kultury miałam okazję pracować jako wolontariusz podczas akcji miejskiej. Moje zadanie polegało na zaczepianiu nieznanych osób i zachęcaniu ich do wzięcia udziału w wydarzeniu. Podejrzewam, że gdybym spróbowała przekonywać przechodniów do lotu w kosmos tu i teraz, potraktowaliby mnie poważniej. Wiele osób nie było w stanie uwierzyć w to, że działania nie miały podtekstu politycznego ani religijnego. W związku z tym, że festiwal odbywa się latem, spotkałam wielu obcokrajowców, którzy na hasła: „festiwal”, „akcja miejska”, „artyści” reagowali w sposób naturalny i swobodny. Nie oznacza to, że wszyscy turyści chętnie wzięli udział w akcji, a lokalna ludność nie. Wrogość niektórych mieszkańców Szczecina prawdopodobnie była spowodowana brakiem styczności z tego typu formą działań kulturalnych.
Zastanawia mnie sposób, w jaki lokalne media traktują temat kultury w mieście. Rzadko zdarza mi się przeczytać krytyczny – „„oparty na rzeczowej analizie i ocenie” – tekst na temat wydarzeń, w których uczestniczę. Nie chodzi o to, że media powinny krytykować tylko dlatego, że mają taką możliwość, ale moim zdaniem znaczna część publicznie wyrażanych opinii jest nazbyt wyważona. Bardzo brakuje mi zdroworozsądkowego podejścia do kultury. Byłoby dobrze, gdyby informacje zwrotne z prawdziwego zdarzenia zastąpiły chociaż część skrajnie pozytywnych lub negatywnych opinii.
A czego boją się ludzie, którzy tworzą kulturę? Oni muszą bać się prawie wszystkiego: niskich zarobków, niezrozumienia, niskiej absencji na koncertach… Całe szczęście zdarzały się dobre momenty!